Zamiatanie śmieci pod dywan nigdy nie należało do czynności chwalebnych, choć praktykowano je zarówno w domach dobrze, jak i kiepsko sytuowanych, a w sensie metaforycznym - na całym świecie.

Tony odpadów usuwano sprzed naszych oczu, ukrywając je nieopodal miast lub w samych miastach nawet, czego przykładem bardzo popularna tzw. górka obok osiedla Przyczółek Grochowski, na którym się wychowałem.

Górka wyrastała tuż obok szkoły podstawowej, wzbogacając krajobraz oraz życie młodzieży szczególnie w sezonie zimowym, bo świetnie się z niej zjeżdżało na sankach. Wzbogacała także środowisko naturalne różnego rodzaju toksynami oraz związkami chemicznymi, które w ciągu kilku lat zamieniły pobliskie jeziorko w martwą, bagnistą kałużę.

W dodatku w samym jeziorku zatopiono ogromne ilości złomu i odpadów pozostałych po budowie cudu architektury, jakim ponoć miał być grochowski Pekin, choć te nadzieje dość szybko okazały się płonne.

Przykryta cienką warstwą ziemi góra śmieci tętniła życiem, stanowiąc ulubione miejsce zabaw dzieci, a martwe jeziorko zamulało się systematycznie i tylko od czasu do czasu jego toń mącił jakiś niefortunny topielec, dostarczając mieszkańcom Pekinu odrobiny sensacji, która - przekazywana z ust do ust - błyskawicznie obiegała kilometry galerii monstrualnego budynku. Problem zamiecionych pod grochowski dywan śmieci narastał i myślę, że narasta nadal, choć Pekinu nie odwiedzałem od wielu lat.

Dziś podobnym pomysłom wydano na całym świecie wojnę, a w szeregach walczących istotną rolę zaczęły odgrywać szeregi recyclingowych designerów. Przeglądając projekty artystów przetwarzających cywilizacyjne odpadki, zorientowałem się, że sprzęty do siedzenia stanowią lwią część ich pomysłów! Niektóre są odkrywcze, niektóre kuriozalne, ale niemal wszystkie bez wyjątku można zaliczyć do dzieł sztuki.

Na miejsce w galerii z pewnością zasługuje "krzesło makaronowe" z ourbrisbane.com, którego twórcy postanowili wykorzystać niepotrzebne gąbczaste otuliny rur ciepłowniczych. W muzeum sztuki współczesnej nikogo także nie zaskoczyłby widok sytemu siedzisk zaprojektowanego przez Stephanie Forsythe i Todda MacAllena, zakochanych w przetworzonej makulaturze i strukturze średniowecznych kryz.

Siedzisko, prozaicznie nazwane przez swego twórcę, Oki Sato, Kapustą (choć mnie samemu bardziej przypomina pora) skonstruowane jest z płatów papieru pozostałego po produkcji plisowanych i karbowanych tkanin. Pufy Aarona Kuehna, wykonane z fragmentów zużytych tekturowych opakowań przemysłowych śmiało mogłyby stanąć na wystawie sztuki tuż obok zadziwającej bujanej leżanki projektu Dante Bonucceliego, do wykonania której designer wykorzystał kilka tysięcy klawiszy od starych klawiatur komputerowych.

Firma Max przerabia żeliwne wanny na kanapy, wiernie kopiujące sofę Holly Golightly z filmu "Śniadanie u Tiffany’ego", a artysta Johnny Swing robi niezwykle kosztowne fotele z… pieniędzy. Do konstrukcji fotela Motyl zużył aż 1500 wycofanych z obiegu półdolarówek.

Ponieważ sezon sportów zimowych mamy już za sobą, australijscy projektanci Alexandra Brownlow i Ed Hyde oraz Eric Squillante proponują krzesła zbudowane z niepotrzebnych nart i desek snowboardowych. Meritalia Bellini seryjnie produkuje świecące sytemy sof i foteli, których pokrycie zrobiono z przetworzonych plastikowych śmieci. Z podobnej techniki korzysta Christian Brown, autor całej linii krzeseł, hokerów i stołów Echo.

Annika Göranssjon stworzyła natomiast mozaikowy fotel z umieszczonych w metalowym stelażu pakuł ze starych ubrań. Parada recyclingowych siedzisk nie ma końca, tym bardziej, że zaliczyć do nich można również projekty pozbawione walorów użytkowych, a stanowiące manifest samej idei - takie jak pseudokrzesło kanadyjskiego artysty Woutera Wigmana, niczym domek z kart poskładane z kawałków skrzynek po owocach i jasno dające wyraz nowemu trendowi, nakazującemu zamiatać śmieci nie pod dywany, a pod… siedzenia.