W dzieciństwie moją ulubioną zabawką były klocki Lego - w owym czasie towar dostępny w naszym kraju wyłącznie za dewizy lub bony PKO, czyli sztuczne dolary produkowane dla potrzeb nielicznych zamożnych obywateli, aby mogli robić za nie zakupy w Pewexach.

W naszym domu raczej się nie przelewało, ani dolary, ani nawet bony PKO nie były dostępne, przez wiele lat więc o klockach Lego wyłącznie marzyłem, oglądając je u bogatszych kolegów z klasy, lub przylepiając nos do peweksowskich wystaw sklepowych.

Któregoś dnia jednak los się do mnie uśmiechnął - w kieszeni spodni przysłanych w paczce z zachodnimi darami znalazłem 25 holenderskich guldenów. Moja babcia uznała, że kolorowy papierek jest po prostu metką i tylko dzięki temu go nie skonfiskowała. Papierek dokładnie obejrzałem, upewniłem się nawet w encyklopedii, czy to na pewno ważny banknot, a następnie na miękkich nogach udałem się samodzielnie do Peweksu w Alejach Jerozolimskich, gdzie zakupiłem największy zestaw klocków Lego, dostępny za posiadaną przeze mnie kwotę dewiz. Miałem wtedy osiem lat.

Od tej chwili minęło równo trzydzieści lat, jednak moja miłość do klocków nie minęła, zmienił się tylko ich rozmiar. Nie bawię się już Lego (choć tamten zestaw nadal posiadam!), ale - jeśli tylko zdołam - wypełniam klockami swoją przestrzeń mieszkalną. W przenośni - dobierając modułowe meble, lub dosłownie - wyszukując sprzęty projektowane przez designerów, którym młodzieńcze zamiłowanie do klocków nie minęło.

O tym, że taka miłość trwa od dziesięcioleci, łatwo można przekonać się, oglądając choćby projekty Gerrita Thomasa Rietvelda. Ten tworzący w pierwszej połowie XX wieku geniusz sztuki użytkowej, członek postępowej - nomen omen -  holenderskiej właśnie grupy De Stijl, zainspirował się malarstwem swojego starszego towarzysza z tego samego ugrupowania, Pieta Mondriana. Dwuwymiarowe geometryczne kompozycje malarza postanowił przełożyć na obiekty trójwymiarowe, a w dodatku użytkowe.

Tak powstał najsłynniejszy projekt Gerrita Thomasa Rietvelda- czarno-granatowo-czerwony fotel. Dziś przyglądając się temu niezwykłemu meblowi, trudno uwierzyć, że został zaprojektowany w 1918 roku, bo nadal wydaje się sprzętem na wskroś nowoczesnym i awangardowym. Po tym klasyku wzornictwa, Gerrit Thomas Rietveld stworzył całą serię mebli w podobnym duchu - ich zasadą było eksponowanie łączeń elementów. Nie ma tu wpustów, kołków, wygładzania. Przeciwnie - szary bufet czy kolejne krzesła i fotele przypominają kompozycję luźno opierających się o siebie, drewnianych klocków, które tylko cudem się nie rozpadają.

Podobne podejście mieli Charlott Perriand i Jean Prouve, tworząc meble dla paryskiego miasteczka uniwersyteckiego w 1953 roku. Kolorowa etażerka na książki bardziej przypomina ściankę z Lego niż mebel. Wśród współczesnych projektantów moda na klocki nie przemija.

Najsłynniejszym chyba, umieszczonym nawet w monachijskim muzeum designu, sprzętem "klockowym" jest komoda autorstwa Tejo Remy nazwana "You can’t lay down your memory". Bezwładna pozornie sterta najrozmaitszych szuflad spiętych płócienną taśmą jest od lat moim ulubionym meblem. Można by ją zaliczyć nawet do coraz wyraźniejszego nurtu mebli recyklingowych, ale to tylko pozór - rzeczywiście fronty szuflad są z odzysku, ale cała reszta pochodzi z wyrafinowanego, profesjonalnego warsztatu stolarskiego.

Natomiast przykładami mebli z recykligu - a zarazem kompozycji klockowych - są projekty Ruperta Blancharda (komoda) oraz Robiego Renzi z Renzivivian (szafy). O ile jednak Rupert Blanchard rzeczywiście składa w nową całość odzyskane elementy, zachowując ich pierwotne przeznaczenie, o tyle Robie Renzi tworzy meblarskie patchworki, wykorzystując pocięte na chybił trafił fragmenty starych mebli i budując z nich nowe płaszczyzny.

Ale nie tylko mężczyźni kochają klocki. Dowiodła tego projektantka Amy Hunting, która stworzyła unikalną, wiszącą półkę na książki, wykorzystując do tego tartaczne odpadki. Jej projekt zdobył drugą nagrodę podczas tegorocznego szwedzkiego Green Furniture Award. Jednak kobiece podejście do klocków jest nieco inne - nanizane na sznurki, bardziej kojarzą mi się z biżuterią niż chłopięcym zamkiem z Lego.