Sztuka rumuńska jest w Polsce praktycznie nieznana. Weterani wernisażowego szlaku skojarzą może tego czy innego artystę, jak np. Vlada Nancę, który przed ośmiu laty wziął udział w zorganizowanych przez Janka Simona obchodach Roku Polskiego na Madagaskarze, ale bardzo wątpliwe, by zdołali powiedzieć cokolwiek więcej.

Ta niewiedza jest zresztą symptomatyczna: odzwierciedla ona sytuację kraju zajmującego w Europie pozycję raczej peryferyjną. My sami, tzn. Polacy - wszystko jedno, czy prawdziwi, czy farbowani - nie mamy specjalnych powodów, by na tym tle czuć lepiej. Jeżeli na świecie mówi się o polskiej sztuce, to zazwyczaj dlatego, że ktoś postanowił oświecić kulturalną publikę, że Henryk Hipolitowicz Siemiradzki mimo wszystko Rosjaninem nie był.

Tymczasem artyści rumuńscy musieli uporać się podobnymi problemami co polscy, tyle że występującymi w znacznie ostrzejszej formie: traumą, jaką pozostawiła po sobie epoka komunizmu, zalewem zachodniej popkultury, a wreszcie pytaniami o nowoczesną tożsamość. Pokazywane w Zamku Ujazdowskim prace są więc wyrazem wrażliwości, która okazuje się nam w jakiś sposób bliska, nawet jeśli dla znakomitej większości zwiedzających będzie to pierwszy i pewnie ostatni kontakt z prezentowanymi artystami. Ale tak to już bywa, że najdalej ma się do sąsiada.