Aktor i reżyser. Od dekad w podróży między Warszawą a Nowym Jorkiem. A w tej wędrówce Omar Sangare wciąż i wciąż sięga po swoją ulubioną filiżankę marki Rosenthal. Z podróżowania z porcelaną uczynił bowiem swój sposób na życie.
Skąd wzięła się u Pana pasja do porcelany - pamięta Pan pierwszą filiżankę lub talerz, od którego wszystko się zaczęło?
Omar Sangare: Porcelana jest dla mnie synonimem życia - krucha, wartościowa, znacząca. Ma swoje pochodzenie, tradycję i historię - każda w swoim stylu. Lata częstych podróży i zmieniających się adresów były bezlitosne dla pamiątek z rodzinnego domu, ale przetrwała filiżanka, która mieszka ze mną do dziś. Klasyczna, prosta, biała - jak niezapisana karta. Widzę w niej swoje życie, które zapełniam kolorytem zdarzeń.
Czy w Pana domu rodzinnym była tradycja używania lub kolekcjonowania porcelany?
Nazwałbym to raczej tradycją obcowania z porcelaną. Nie ilość, ale jakość była cenna. Uświetniała ważne dni, ważne spotkania. Wartość życia zależy od jego jakości - opowiada Omar Sangare.
Czy w Pana zbiorach są egzemplarze związane z Warszawą lub Polską?
Biała Maria Rosenthala jest jak moje życie. Zmienia się menu, kolory potraw i smaki, ale zawsze pozostaje świadomość powrotu do porcelanowej bieli, którą można wypełniać nowymi kulinarnymi ornamentami. Los człowieka się zmienia – jak u Magdy Gessler, raz jest słodki, raz słony. Jeśli jednak coś okaże się niepożądane, można to „odesłać do kuchni” i spróbować czegoś innego.
Jak wygląda podróżowanie z porcelaną – to raczej wyzwanie logistyczne czy przyjemna część stylu życia?
Podróżowanie z porcelaną bywa ryzykowne, ale nie w przypadku Białej Marii. To sztandarowa kolekcja z początku poprzedniego stulecia, dostępna w oryginalnej formie do dziś. Jestem przekonany, że i mój syn będzie mógł dokupić, cokolwiek wypadnie z rąk. Pamiętam swoją pierwszą wizytę w warszawskim salonie Rosenthala - poszedłem tam zobaczyć, na co mnie nie stać. Jako student Akademii Teatralnej miałem tylko jedną filiżankę. Przede mną stała klientka uzależniona od porcelany. Przyniosła filiżankę, która przetrwała II wojnę światową; dokupiła spodek i komplet - wyglądał jak odbudowana po wojnie warszawska Starówka. To, co się rozpadło w czasie, było możliwe do odtworzenia. Tak obudził się we mnie apetyt na porcelanę.
Czy porcelana, którą Pan kolekcjonuje, jest dla Pana bardziej przedmiotem użytkowym czy opowieścią zamkniętą w materiale?
Każdy element kolekcji kojarzy mi się z ludźmi, których gościłem przy stole. W mieszkaniu przy ul. Poznańskiej nigdy nie brakowało gości. Aktorka Ela Czyżewska lubiła wysoki kubek, bo mogła wypełnić go mocną kawą. Zosia Czerwińska wybierała niską filiżankę ziołowej herbaty, a jej pies Dżak dostawał wodę w salaterce Rosenthala, bowiem - jak mówiła - pies musi dostać pierwszy, bo żyje szybciej i krócej. Na jedno z przyjęć dotarł Jurek Gruza, choć dzień później. Powiedział, że spotkał Czyżewską w „Czytelniku” i usłyszał od niej, że wyszła ode mnie po trzeciej w nocy, ale atmosfera wciąż trzymała gości dłużej niż do rana. Gdyby moja Biała Maria potrafiła mówić, powstałaby z niej ciekawa książka dla niejednego czytelnika.
Ma Pan swoje rytuały związane z porcelaną, np. picie kawy tylko z określonej filiżanki?
Używam porcelany, kiedy chcę wrócić wspomnieniami do ludzi, którzy z niej korzystali u mnie w domu. I chociaż niektórzy odchodzą na zawsze w kierunku warszawskich Powązek, pamięć o nich zostaje ukryta w mojej kolekcji. Nie trzymam się sztywno zasad Lady Perfect - kieruję się sentymentem, wrażeniami i wspomnieniami.
Spędził Pan wiele lat w Warszawie, jakie obrazy stolicy wracają do Pana najczęściej – zapach, ulica, dźwięk?
Czuję się młodszy, kiedy myślę w kontraście wieku - o warszawskiej Starówce. Jest ona dla mnie i dzisiaj jak mekka, do której powracam podczas wizyt w Warszawie. Mieszkałem w akademiku przy Krakowskim Przedmieściu, Akademię Teatralną miałem przy ulicy Miodowej, a potem mieszkałem przez pewien czas na Starówce. Miałem tam szczęście bywania w zasięgu bliskich znajomych i przyjaciół: Miriam Aleksandrowicz, niezapomnianej reżyser dubbingu, czy Marii Bojarskiej, autorki książki o Tadeuszu Łomnickim - moim profesorze, który inspirował mnie swoim fenomenem aktorstwa.
Niedaleko Starówki, w restauracji w Hotelu Europejskim, spotkałem się z profesorem Andrzejem Wajdą, z którym rozmawialiśmy o wystawieniu szekspirowskiego „Otella”. I chociaż nigdy nie doszło do wspólnego spektaklu, pozostaliśmy w kontakcie, który później zamienił się w przyjaźń i kontynuację dialogu zamkniętego w listach, których kolekcja zebrała się przez wiele lat, do ostatniego roku życia Andrzeja. Opowiadał mi o swoich artystycznych projektach teatralnych i filmowych, a ja o odkrywaniu swojej - jakby z tytułu jego filmu - ziemi obiecanej, którą poznawałem poprzez występy na Manhattanie i zaangażowanie w reżyserię, i pracę z młodym pokoleniem aktorów w amerykańskim Williams College.
Gdyby miał Pan opisać energię Warszawy jednym słowem, jakie by ono było?
Zanim o Warszawie, myślę o moim rodzinnym mieście, Stalowej Woli – to był mój pierwszy dom. Warszawa stała się salonem towarzyskim i twórczym, a Nowy Jork – od wielu lat – jest moim oknem na świat.
Co najbardziej zaskoczyło Pana w Nowym Jorku, gdy przeprowadził się Pan tam z Warszawy?
Ze „stalowego” chłopaka z marzeniami i uporem stałem się Kolumbem odkrywającym możliwości metropolii.
Jak różni się energia obu miast – czy Nowy Jork daje Panu inne bodźce twórcze niż Warszawa?
Warszawa była i pozostaje miejscem poszukiwania marzeń. Nowy Jork nie śpi, bo ludzie nie zasypiają tutaj z pragnieniem sukcesu. Z Polski przywiozłem walizkę inspiracji. Światła wielkiego miasta zachwycają i oślepiają, ale trzeba pamiętać, co się w tej walizce miało, i podjąć ryzyko.
Czy ma Pan swoje ulubione miejsce w Nowym Jorku, które działa jak artystyczna „przystań”?
Teatr Row przy 42. Ulicy jest moim domem artystycznym. Tam podjąłem ryzyko założenia międzynarodowego festiwalu monodramów UNITED SOLO. W tym roku mamy swój dziewiętnasty sezon i myślimy już o jubileuszowym sezonie w 2026 roku. Mój własny monodram „Recenzent naprawdę teatralny” z premierą na Scenie Kameralnej Teatru Słowackiego w Krakowie dał mi szansę na podróżowanie po świecie i na zbieranie doświadczeń przydatnych do stworzenia największego na świecie festiwalu monodramów. To było moje marzenie, a także moje ryzyko w kapryśnym Nowym Jorku. A przez kolejne lata stało się to sukcesem – nie moim, mówiąc szczerze, ale tych, których zafascynowała idea festiwalu, i dzięki którym skala festiwalu konkuruje każdego roku sama ze sobą. Występują u nas artyści z Oscarami, nagrodami Tony, Emmy, Grammy, ale także nowe talenty podbijające Nowy Jork. Mój teatr w dzielnicy teatralnej Manhattanu to nie tylko przystań zawodowa. Poznaję tutaj artystów, z którymi, jak z Cynthią Nixon, znaną z serii filmów „Seks w wielkim mieście”, pozostaję w przyjaźni przez lata.
Czy w Nowym Jorku dalej rozwija Pan swoją kolekcjonerską pasję, a jeśli tak, w jakim kierunku ona podąża?
Moja pasja to poznawanie ludzi. Przedmioty są drugorzędne, mają znaczenie symboliczne i sentymentalne.
Czy uważa Pan, że porcelana jest pewnym symbolem kruchości sztuki, a może przeciwnie – trwałości pamięci?
Zapisuję białe kartki życia, tak jakbym pisał dla siebie scenariusz. Fascynują mnie kultury świata, nowe perspektywy, postęp technologiczny. Jednak widzę, że dzisiejszy świat, poprzez szaleństwo polityczne, społeczne i gospodarcze, przechodzi globalne trzęsienie ziemi. W tym roku okazało się nieoczekiwanie, ile „słoni weszło do składu porcelany”, a ich barbarzyńskie wojny są przerażające. A może tacy po prostu się rodzimy? I jeśli zgodzimy się na wychowanie bez tradycji szacunku dla drugiego człowieka, pozostanie nam tylko chaos, w którym będzie już za późno na odszukanie spodka do filiżanki. Wartość życia jest krucha. A być może jeszcze nie za późno, aby coś odbudować? Pozostaję z taką nadzieją.
Czy gdyby miał Pan podarować komuś jedną filiżankę ze swojej kolekcji jako metaforę życia między Warszawą a Nowym Jorkiem, jak by Pan ją opisał?
Taka filiżanka już istnieje. Zarezerwowałem ją dla mojego czteroletniego syna, Maximiliana.
Omar Sangare
Aktor, reżyser, pedagog i pisarz. Absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. W 2006 roku otrzymał stopień doktora Akademii Teatralnej w Warszawie. Omar Sangare swoje życie dzieli między Warszawę a Nowy Jork. W Stanach Zjednoczonych prowadzi działalność artystyczną i pedagogiczną. Za swoje działania teatralne otrzymał wiele nagród. Do najważniejszych należą wyróżnienia zdobyte m.in.: na Festiwalu Teatrów Niezależnych w Nowym Jorku, Festiwalu Teatralnym w San Francisco i Festiwalu Jednego Aktora w Vancouver. O jego działalności pisały najważniejsze amerykańskie magazyny, na czele z „New York Timesem”.



