Krzysztof Musiał ma co najmniej kilka powodów do dumy. Prowadził "bajeczne interesy", które pozwoliły mu zwiedzać świat, sponsorować Metropolitan Operę w Nowym Jorku, biesiadować z przyjaciółmi w najlepszych restauracjach, mieszkać jednocześnie w Polsce, Hiszpanii i we Włoszech, gdzie corocznie organizuje letnie plenery dla młodych artystów, ale przede wszystkim zgromadzić wspaniałą kolekcję malarstwa polskiego.
Do grona kolekcjonerów sztuki, o których André Chastel mówił, że są "centralnymi postaciami świata sztuki" należy niewątpliwie Krzysztof Musiał. W wywiadzie udzielonym na przełomie 2008 i 2009 roku, po triumfalnym objeździe prac z kolekcji po Polsce, zwierzył się, że jego marzeniem jest muzeum dla kolekcji w dużym mieście polskim, na przykład w Łodzi. I stało się…
- Tydzień po ukazaniu się wywiadu zadzwonił do mnie dyrektor Muzeum Miasta Łodzi, Ryszard Czubaczyński i poinformował, że otrzymał całe skrzydło pałacu Poznańskiego dotychczas zajmowane przez Urząd Miasta i w związku z tym będzie dysponował sporą powierzchnią ekspozycyjną. Wsiadłem więc w pociąg, pojechałem do Łodzi i w ciągu godziny podjęliśmy decyzję, że zrobimy tam miejsce dla części mojej kolekcji sztuki.
Muzeum Sztuki w Łodzi wystawia głównie awangardę, więc uznaliśmy, że pokażemy sztukę polską z lat 1840-1940, której to w Łodzi, na co dzień nigdzie nie można zobaczyć. Tak powstała Galeria Mistrzów Polskich otwarta w październiku 2010 roku. Jest ona częścią muzeum, choć na zasadzie odrębnej galerii. Około 130 prac, w tym również rzeźby. Jest to moje największe osiągnięcie na polu wystawienniczym. Mamy tu do czynienia z długoterminowym depozytem. Naście lat… lub więcej. Jestem dumny i szczęśliwy, że w takim właśnie miejscu można podziwiać moje zbiory. Przychodzą tam dziennie setki zwiedzających, także bardzo wielu obcokrajowców.
Powiedział Pan, że każdy obraz Czapskiego Panu się podoba, a prawie żaden Kantora. To niesprawiedliwe. Uważam wprost odwrotnie…
- Pan z kolei przesadził. Nie jest tak, że każdy obraz Józefa Czapskiego mi się podoba, ale bardzo wiele. Lubię go i cenię. W tych obrazach uderza kolor, kompozycja, temat. U tego artysty fascynuje mnie głównie kompozycja. Jest w tym wyjątkowy. Czasami zdarza mi się zobaczyć obraz Tadeusza Kantora, który mnie porywa, ale wtedy ma taką cenę, że kupno nie wchodzi w rachubę, a większość jego obrazów mnie rozczarowuje. Tadeusz Kantor to wyjątkowe zjawisko teatralne. Jako artysta malarz jest raczej wtórny, często powielał to, co zobaczył w Paryżu…
Kolekcjoner Krzysztof Musiał. |
Powtarza Pan opinię nieżyczliwych mu krytyków. W ostatnio wydanej pracy "Znaczenia modernizmu" Piotr Piotrowski spojrzał na jego twórczość bez uprzedzeń i wreszcie wydobył z niej to, czego nikt przed nim nie zobaczył… Powróćmy do Pańskiej kolekcji. Nie była to Pana pasja od dzieciństwa?
- Kolekcjonować zacząłem dość późno. Pierwsze obrazy kupowałem na początku lat osiemdziesiątych. Zupełnie przypadkowo. Potem coraz poważniej wchodziłem w zbieranie i gdy miałem około pięćdziesięciu obrazów zadałem sobie pytanie: co dalej? Początkowy cel został osiągnięty. Wszystkie ściany zapełnione, pokoje udekorowane… Wtedy podjąłem świadomą decyzję, że będę zbierał dalej, bo chcę stworzyć kolekcję sztuki. Nie miałem jednak wówczas wielkich ambicji. Myślałem o stu, stu pięćdziesięciu obrazach, ale z czasem zadziałał efekt domina. Doszło do tysiąca obiektów.
Pan ma dom w Hiszpanii i dom we Włoszech. Co wisi w tych domach?
- We Włoszech mam dom typowo wakacyjny i wiszą tam wyłącznie polskie prace poplenerowe. Do tego bowiem domu corocznie zapraszam młodych artystów. Mój główny dom jest w Hiszpanii i tam przede wszystkim znajduje się malarstwo polskie, ale także sztuka orientalna, bo zbieram również dzieła indonezyjskie, głównie z Bali. Mam z tej wyspy obrazy, rysunki i tkaniny, ale również z Sumatry, Jawy, z całego tamtego regionu.
Dawno temu zakochałem się w Bali. Cudowne miejsce. Kipi i żyje kulturą. Niczego jednak tu nie odkryłem. Wcześniej fascynowała się nią Margaret Mead. Tutaj, bezpośrednio od artystów kupowała tysiące prac. Ja w swojej kolekcji mam kilkadziesiąt dzieł, które wcześniej były w jej zbiorach. Są to głównie prace na papierze przedstawiające sceny rodzajowe, polowania, kąpiele, pracę w polu, targ wiejski, sceny mitologiczne. Tamtejsi artyści malują też akrylem duże obrazy na płótnie.
A obrazy Polaków?
- Wybór prac znajdujących się w Hiszpanii jest bardzo szeroki: od Olgi Boznańskiej, Menkesa czy Leopolda Gottlieba, do Pągowskiej, Brzozowskiego, Dominika, Tarasewicza, Dobkowskiego, Grzegorza Bednarskiego i Zbysława Maciejewskiego. To zresztą stale się zmienia. Nie dlatego, że mi się nudzą, ale ze względu na fakt, że obrazy wędrują na wystawy i wówczas w ich miejsce wieszam inne. Ale są takie, których nigdzie nie wysyłam, jak moje ulubione płótna Tarasewicza, Dominika, Tarasina, do których jestem bardzo przywiązany. Kocham abstrakcję. Uwielbiam Gierowskiego.
Leon Tarasewicz, "Bez tytułu", 1985, olej na płótnie, 130x170 cm |
Przy zakupach natrafił Pan na falsyfikaty?
- Trafiłem na pewno na jeden, który szybko oddałem i zwrócono mi pieniądze. Ale z falsyfikatami bywa różnie. Dam przykład. Mam autoportret Leona Wyczółkowskiego. Jestem przekonany, że to autentyk, ale kiedy pojechałem z nim do Krakowa, gdzie była organizowana duża wystawa artysty, usłyszałem od kuratorki, że to ewidentny falsyfikat, że występują błędy w anatomii, których Wyczółkowski by nie popełnił. Zdziwiłem się taką opinią i odwołałem do osoby postawionej wyżej. Dostałem list z przeprosinami i zapewnieniem, że to ewidentny autentyk, że kuratorka się pomyliła…
Lubi Pan bezpośrednie kontakty z artystami?
- Bardzo lubię. Jestem z wieloma zaprzyjaźniony. Były one dla mnie zawsze bardzo ciekawe. Artyści są bowiem osobami fascynującymi. Zaczęło się od tego, że miałem naiwną nadzieję, iż bezpośrednio od nich kupię taniej i że będę miał większy wybór, ale okazało się, że ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Nawet gdy się idzie do artysty, który ma w pracowni dużą liczbę obrazów, pokazuje zaledwie trzy, cztery, najwyżej pięć i na tym koniec. A ceny raczej nigdy nie są niższe niż na rynku. W galeriach czy na aukcjach można z reguły kupić taniej, ale wówczas nie ma się przyjemności obcowania z artystą, zobaczenia pracowni, poznania jego świata…
Nie kolekcjonuje Pan sztuki najnowszej!?
- Ależ owszem, choć jestem ostrożny. Mieszkam za granicą, przyjeżdżam od czasu do czasu do Polski. Nie mam więc możliwości odwiedzania wystaw i prezentacji w Akademiach. Organizuję natomiast plenery malarskie, na które przyjeżdżają młodzi twórcy. Mam ten komfort, że nie ja ich wyszukuję i wybieram, tylko profesorowie, którym ufam. Można więc zakładać, że młodzi artyści, którzy biorą udział w plenerach, są już odpowiednio wyselekcjonowani. By nie być gołosłownym, powiem, że z ostatniej wystawy poplenerowej, która odbyła się w mojej galerii, kupiłem prawie wszystkie obrazy jednej z uczestniczek. Ostatnio nabyłem także kilka prac młodego krakowskiego artysty Łukasza Stokłosy.
Jakiej rady udzieliłby Pan początkującym kolekcjonerom?
Należy walczyć z przekonaniem, że trzeba być bogatym, żeby tworzyć kolekcję. Znam osoby, które mają niewielkie dochody, a posiadają bardzo ciekawe zbiory grafiki. Za nieco większe kwoty można kupić doskonałe prace na papierze. Kilka lat temu mieliśmy w naszej galerii dużą wystawę prac na papierze Wojciecha Fangora. Wiele z nich było naprawdę fantastycznych. I te prace były po dwa, trzy, pięć tysięcy złotych, a sprzedawały się jak przysłowiowe ciepłe bułeczki! Dlatego zachęcam wszystkich, żeby zaczynali kolekcjonowanie właśnie od grafiki czy też od prac na papierze.