Gdy byłem mały, maszyna do szycia była jednym z podstawowych elementów wyposażenia naszego domu. Moja mama szyła dużo i często, bo czasy były trudne, a nieliczne części garderoby dostępne w Domach Towarowych Centrum nie spełniały zazwyczaj jej oczekiwań. Regułą było więc, że niemal każdy nowy zakup odzieżowy był przerabiany.

Mama przynosiła wystane w kilometrowej kolejce żakiet, płaszcz czy bluzkę, przymierzała je, a następnie wyjmowała z szafy w przedpokoju maszynę do szycia i zabierała się do krawieckiego tunningu. Efekt bywał różny - pamiętam na przykład jej nowy płaszcz do kostek, który w ciągu jednego popołudnia zmienił się w płaszczyk do kolan, następnie w kurtkę do pół uda, potem w jeszcze krótszą, a późnym wieczorem został przez nas oboje komisyjnie wyniesiony do zsypu na śmieci.

Mama miała wtedy w oczach łzy zarówno ze złości, jak i z żalu, a także z rozbawienia. Zapamiętałem tę sytuację bardzo dobrze, miałem wtedy może z siedem lat i wcześniej nie wydawało mi się możliwe, aby wszystkie te skrajne emocje mogły zamanifestować się w człowieku jednocześnie i z takim natężeniem. Ale oprócz krawieckich wpadek zdarzały się też krawieckie sukcesy, z których na pierwszym miejscu przez długie lata figurowała bluzka przerobiona przez mamę z letniej spódnicy oraz spódnica stworzona z wełnianej peleryny.

Jeden natomiast efekt uboczny był stały i niezmienny - bez względu na sukces lub porażkę krawieckiego seansu pojawiały się ścinki. Niekiedy całkiem sporo, a czasami na tyle atrakcyjne, że po prostu żal było je wyrzucić. Moja mama zbierała je na pawlaczu, w górnych szafkach regału w nadziei, że kiedyś być może do czegoś jej się przydadzą.

Niekiedy padało słowo "patchwork", ale to słowo ciałem nigdy się nie stało, bo mojej mamie brakowało cierpliwości. Żałowałem tego nieco, bo patchworkowe narzuty bardzo mi się podobały. Z dwóch względów - po pierwsze są kolorowe, zabawne i ciekawe, a po drugie w ich idei kryje się obietnica czystego sumienia: proszę bardzo, nic się nie zmarnowało, i jaka oszczędność w dodatku!

Okazuje się, że atrakcyjność patchworków z biegiem czasu nie zanika, a wręcz zatacza coraz szersze wnętrzarskie kręgi. Do designerskich bojów ruszają nowe pokolenia projektantów, którzy koncepcję patchworku rozbudowują, unowocześniają i podnoszą do rangi eleganckiego trendu. Dziś patchwork to już nie tylko narzuta, ale i obicie bądź rodzaj forniru, a jego elementy to nie tylko skrawki materiału, ale nawet całe, niepotrzebne ubrania.

Brytyjskie studio Squint uczyniło z patchworku swoją wizytówkę. Pokrywa nimi dosłownie wszystkie elementy wyposażenia domu - od krzeseł i kanap, po półki, ramy luster i… żyrandole! W dodatku w jego projektach nie ma ani cienia myślenia kryzysowego. Bajecznie kolorowe skrawki materiału pokrywające antyki i ikony designu dodając im wdzięku, klasy i poczucia humoru. Nic dziwnego więc, że Squint ma coraz większą rzeszę wielbicieli i naśladowców.

Na stronie www.rockettstgeorge.co.uk znajdziemy meble bliźniaczo podobne do sprzętów Squinta oraz idące o krok dalej inspiracje, z których najciekawsza jest zabawna seria lamp ze starych męskich cylindrów i meloników. Brytyjska projektantka Zoe Murphy otwarcie przyznaje się do fascynacji Squintem i w swoich projektach wykorzystuje pomysły studia, jednak zupełnie inaczej - zatapia patchworki w żywicy i pokrywa nimi blaty stołów i drzwi szaf.

Ale patchwork to nie tylko niewielkie kawałki materiałów. Najsłynniejszym przykładem wykorzystania niepotrzebnych, dużych tekstyliów jest krzesło zaprojektowane przez Tejo Remy’ego - projektant nie ma natury mrówki, nie bawił się więc w przycinanie i zszywanie fragmentów tkanin. Obłożył nimi po prostu dębowy stelaż krzesła, a następnie spiął ściśle całość za pomocą plastikowych taśm do zabezpieczania przesyłek.

Jego pomysł rozwinął Tom Price, prezentując na wystawie Arts Co "Stąd do wieczności" serię foteli wykonanych z niepotrzebnych ubrań, wprasowanych w formę i sklejonych żywicą. Tu wszystko zostało wykorzystane - pozostały tylko guziki.

Jednak i na nie designerzy mają sposób - Studio Mesila specjalizuje się w gadżetach wnętrzarskich, których jedyną dekoracją są stare, pojedyncze guziki. Z guzików tworzą także lampy wiszące, z przymrużeniem oka nawiązujące do pałacowych kryształowych żyrandoli. Pogardzany i zazwyczaj niezauważany guzik doczekał się wręcz pomnika za sprawą designera Markku Kosonena, który zaprojektował stołek w kształcie piramidy kolorowych guzików. Teraz o każdym wnętrzu wyposażonym w taki taboret śmiało można powiedzieć, że jest zapięte na ostatni guzik.