Lebenstein pierwszy raz poszedł do galerii sztuki, mając osiem lat. Gdy oglądał wtedy w Zachęcie Matejkowską "Bitwę pod Grunwaldem", nie przypuszczał, że za pół wieku zawisną tu także jego prace.
Prace artysty, który był jednym z największych w Polsce, choć większość życia spędził na obczyźnie. Żartował, że został malarzem, bo nie mógł dentystą - rwałby zęby niczym kowal. Jednak prawdziwa przyczyna wkroczenia na drogę sztuki była inna. Jan Lebenstein wspomniał po latach: "Byłem wyobcowany. Zdecydowałem się zostać malarzem właśnie dlatego, że byłem wyobcowany".
Jan Lebenstein, "Stary Rembertów", 1955 r., olej, płótno 56 x 80 cm |
Od małego nie lubił, kiedy mu narzucano, co ma robić. Szukał tylko spokojnego kąta, gdzie nikt nie będzie mu przeszkadzał w malowaniu. Twórczość była ucieczką od odpychającego świata zewnętrznego w rejony wyimaginowanej rzeczywistości. Zawsze pozostawał z boku, kontestujący otoczenie i sztukę.
W wywiadzie udzielonym Dorocie Jareckiej mówił o tzw. awangardzie w powojennej Polsce: "Ja nie mam mentalności czekisty, ale w zasadzie te wszystkie ugrupowania to... rozstrzeliwać... Jedyną szansa było znaleźć się poza. Mnie się to udało i jest to jedyna pozytywna rzecz, jaką mogę znaleźć w tym okresie".
Do sztuki współczesnej ogólnie miał stosunek, by rzec łagodnie: nieprzychylny. Nie lubił rozwijającej się wówczas abstrakcji geometrycznej, którą nazywał stylem łazienkowym - bo miała w sobie podobny ładunek emocjonalny co... glazura. Krytykował malarstwo intelektualne, czy raczej pseudointelektualne, pozbawione uczuć. Młodszej o pokolenie Katarzynie Kozyrze, autorce słynnej "Piramidy zwierząt", składającej się z wypchanych stworzeń osobiście do tego celu wybranych przez artystkę jeszcze za ich życia, radził, żeby sama się wypchała i wystawiła w galerii.
Cichy i dobrze wychowany. Intelektualista, używający ironii równie często co milczący. A kiedy trzeba - dosadny i rubaszny, często prowokacyjnie. Na pytanie pewnego dziennikarza, czym jest dla niego ojczyzna, miał odpowiedzieć: "Zjeść proste polskie danie, napić się zimnej wódki i przycisnąć swoją dziewczynę do tapczanu". Po raz pierwszy prace Lebensteina można było zobaczyć na Ogólnopolskiej Wystawie Młodej Plastyki w 1955 roku. Malował wtedy nostalgiczne widoki warszawskich dzielnic i przedmieść. Niedługo potem zaczęły powstawać słynne, przypominające totemy, figury osiowe. Z czasem przemieniły się one w dziwaczne, jakby archaiczne, stwory, tworzące swoiste bestiarium.
Jan Lebenstein, "Figury osiowe", 1958 r., gwasz, papier, 83 x 58 cm |
Andrzej Osęka tak pisał o tej sztuce: "Klimat obrazów Lebensteina to chyba - najogólniej biorąc - jakaś obsesja samotności, osaczenia, dramat bezradnej egzystencji. Przy szaleńczo ruchliwej, zdynamizowanej powierzchni płótna postać ludzka - zajmująca zawsze centralne miejsce w obrazie pozostaje napięta, wyprostowana, zastygła. Sprzeczność między barokowym kształtem a niezmienną hieratycznością figury jest fascynująca i nie bez przyczyny przywodzi na myśl formę totemicznych idolów - bo nowoczesne malarstwo Lebensteina ma w sobie coś archaicznego: Może umiłowanie symetrii, może bezczasowość; jest poza tym nieco tajemnicze i magiczne".
Pracownię miał na warszawskim Żoliborzu, przy pl. Wilsona. Malował tu nocami, leżąc na podłodze i słuchając Bacha. Do twórczej aktywności dopingowała go także własnoręcznie przyrządzana mieszanka z kupionych w aptece kodeiny i kofeiny, tańsza, i zapewne skuteczniejsza, od kawy.
Tak eksperymentowali wówczas z Mironem Białoszewskim, związanym ze słynnym Teatrem Osobnym na Tarczyńskiej. To tu, w 1956 roku, w niewielkim mieszkaniu na piątym piętrze kamienicy czynszowej, gdzie oprócz teatru funkcjonował także salon wystawowy, miał miejsce indywidualny debiut Lebensteina. Na wernisaż nikt nie przyszedł, bo akurat właśnie tego dnia na placu Defilad przemawiał Gomułka.
Opinie o wystawie były mało przychylne. Inność i niezależność Lebensteina drażniły. W Warszawie rządzili prominenci, koterie, jak mówił Lebenstein, "stoliki". Wspominał: "środowisko warszawskie, w którym żyłem, było w tym okresie zapleśniałe, a to, co ukazało się po rozluźnieniu gorsetu socrealistycznego, zasklepione w starych poglądach, ocenach, hierarchiach. No i wokół ten peerelowski zapaszek. Ja się w tym dusiłem. Nie widziałem dla siebie miejsca".
Spotykał się tu tylko z kilkoma osobami, często całe długie tygodnie nikogo nie widywał. Dlatego nie wahał się, żeby przenieść się do Paryża. Był rok 1959, a Lebenstein miał wtedy niespełna 30 lat. Wygrał właśnie biennale w Paryżu i zachwycił Zachód.
Jan Lebenstein, "Lekcja zoologii", 1972 r., gwasz, papier, 48 x 65 cm |
W Paryżu też pozostawał na uboczu tamtejszych kręgów artystycznych. Tu też rządziły "stoliki", tyle że było ich więcej niż w Warszawie. Kontakty utrzymywał ze środowiskiem polskich emigrantów skupionych wokół paryskiej "Kultury". Przyjaźnił się z Aleksandrem Watem, Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, Kotem Jeleńskim i Czesławem Miłoszem. Z tym ostatnim poznali się podobno przy polskich schabowych.
Lebenstein wolał towarzystwo pisarzy i chętnie też ilustrował literaturę. Ze sztuki interesowała go głównie ta najdawniejsza, archaiczna. Po inspiracje zstępował do podziemi Luwru, gdzie eksponowana była sztuka sumeryjska i babilońska. W muzeum paleontologicznym oglądał kości wymarłych zwierząt. Wolał to niż zwiedzanie muzeów sztuki.
Trudno było mu rozstawać się z własnymi obrazami, zwłaszcza wtedy, gdy trafiały w ręce ignorantów. Mówił: "Nie ja jeden cierpię przy sprzedaży własnych obrazów. Z drugiej strony nie jestem malarzem-dżentelmenem, który mógłby sobie pozwolić na malowanie sobie a muzom. Więc co mam robić - godzę się, że jakiś bawół zapłacił za moją rzecz, często zresztą wcale nie mnie, i potem się nią popisuje".
Jan Lebenstein, "Sala rozpraw - Sąd Apelacyjny", 1975 r., akryl, płótno, 130 x 198 cm |
Najbardziej lubił właśnie te obrazy, które utracił. Podobnie było z kobietami. Ponoć kiedyś bardzo się na jednej zawiódł. Pewnie dlatego nigdy się nie ożenił, a na obrazach ukazywał kobiety jako niedostępne i wyidealizowane. Uosabiały na przykład mit Wielkiej Matki, nierzadko przypominając okazałą Wenus z Willendorfu. Przedstawiane we wnętrzach, często na schodach, czasem w towarzystwie człekopodobnych postaci, chętnie obnażały swój nieoczywisty erotyzm.
Chociaż Lebenstein przez 40 lat, do końca swojego życia, mieszkał i tworzył zagranicą, w Polsce dobrze znano jego sztukę i żywo o niej dyskutowano. On sam z perspektywy lat tak podsumował swoją artystyczną drogę: "jak szedłem, to szedłem swoją boczną dróżką, która była może dużo skromniejsza, ale była moja własna, jedyna, a nie wydeptana całą kohortą".
Największa krajowa kolekcja prac Jana Lebensteina, obejmująca ponad 120 obiektów, znajduje się w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Znaleźć tu można przykłady dzieł ze wszystkich okresów działalności artysty, w tym z najbardziej znanych cykli. Zbiór ten powstał dzięki determinacji wieloletniego dyrektora muzeum Mariusza Hermansdorfera, który w latach 70., zafascynowany pracami Lebensteina, przywoził je z Francji, ukrywając je w bagażu podręcznym.
W 1977 roku wrocławskie muzeum zorganizowało pierwszy w Polsce duży pokaz prac tego artysty. Teraz, do 10 sierpnia 2014 roku, można tu oglądać retrospektywną wystawę "Jan Lebenstein. Obrazy i gwasze z kolekcji Muzeum Narodowego we Wrocławiu".