Byłem nieznośnym dzieckiem. Gdy miałem siedem, osiem lat, niemal każdego dnia przysparzałem mojej mamie nowych zmartwień, a nasze mieszkanie traktowałem jak poligon bojowy. Jedyną okolicznością łagodzącą jest to, że nie popełniałem tych samych karygodnych wyczynów dwukrotnie, ale co z tego, skoro w tej dziedzinie wykazywałem się niewyczerpaną kreatywnością.

Tłukłem, łamałem i ciąłem, co popadnie. Żałowałem oczywiście szkody po fakcie i próbowałem jakoś ją naprawić bądź zatuszować - przykładem niech będzie choćby metrowej wysokości wazon, przywieziony przez moją mamę z Bułgarii, który niechcący potłukłem, a następnie przez dobre dwie godziny sklejałem pracowicie gumą arabską.

Rzecz jasna zdawałem sobie sprawę, że nie zrobię tego bez śladu i nie o to chodziło. Posklejany wazon ustawiłem na samym brzeżku stolika przy balkonie, tak aby mama potrąciła go, otwierając okno i "potłukła" sama. Liczyłem, że nie zauważy przy tej okazji resztek kleju. Pech chciał, że akurat było chłodno, mama więc okna nie otworzyła, a wazon rozleciał się sam z siebie w porze wieczornej, gdy oboje siedzieliśmy przed telewizorem. Oczywiście dostałem burę, więc już nigdy więcej nie sklejałem ceramiki gumą arabską.

Wkrótce za to spaliłem dywan. Bywały jednak dni, gdy niczego nie niszczyłem, bowiem oddawałem się wówczas czynności, która od wczesnych lat pociągała mnie niezmiernie i dostarczała mnóstwo uciechy - a mianowicie szperaniu w szafkach. Do dwunastego roku życia szperałem regularnie, namiętnie i niezmordowanie, szczególnie w miejscach trudno dostępnych, takich jak wysokie nadstawki regałów i pawlacze.

Zamknięte drzwiczki budziły moją nieokiełznaną ciekawość i żądzę poznania. Oczywiście hobby było potępiane przez całą rodzinę nie tylko ze względu na potrzebę zachowania odrobiny prywatności, ale po prostu z obawy o całość mojej osoby, bo kilkakrotnie zdarzyło mi się spaść z chwiejnej sterty krzeseł, na które się wdrapałem, by zbadać wysoko umieszczone półki, a raz nawet przewróciłem jeden z członów regału, wspinając się po nim na samą górę.

Naganne zamiłowanie wygasło we mnie nagle, gdy skończyłem dwanaście lat (a właściwie zmieniło się w silną niechęć do tego typu postępowania) po tym, jak zaproszony do mojego mieszkania kolega pod moją nieobecność błyskawicznie przeszukał szafki w moim pokoju. Poczułem się zdradzony i zawstydzony, a pamięć tych doznań zapadła we mnie tak mocno, że do dziś ogromny dyskomfort sprawia mi konieczność zajrzenia do mebla należącego do kogoś innego, choćby nawet właściciel sam mnie o to prosił. Pozostała jednak silna fascynacja szafami i szafkami jako takimi i cień magnetycznego zaciekawienia skrywanymi w nich sekretami.

Wydawałoby się, że w dobie mody na recyclingowe sprzęty szafy, jako meble dość kłopotliwe do wykonania z odzyskanych materiałów, pójdą w odstawkę. A jednak nie! Wśród recyclingowych projektów meblarskich szafy i szafki zajmują drugie miejsce pod względem liczby propozycji - tuż za krzesłami i fotelami.

Palmę pierwszeństwa dzierży tu bezsprzecznie Rupert Blanchard - projektant rozmiłowany w starych szufladach, z których buduje swoje komody niczym puzzle, pracowicie dobierając kształty i formaty frontów.

Brave Space proponuje systemy meblowe, także niczym puzzle zestawiane z różnokolorowych modułów, które wykonane są z odpadów płyt laminowanych i sklejki.

Ryan Frank konstruuje czterostronne, mobilne regały na kółkach, używając do ich produkcji fragmentów płyt OSB wykorzystywanych do grodzenia terenów budów. Tu istotną rolę grają graffiti pokrywające rozebrane parkany.

Projektanci z firmy Studiomama sięgają po drewniane odpady przy seryjnej produkcji wyrafinowanych, eleganckich sekreter, a projektantka Marie Caroline Camara tworzy unikatowe szafy i szafki ze starych kawałków drewna, blach i metalu. Iannone Design w swoich projektach posuwa się dalej, obrabiając odzyskane płyty stolarskie, przetwarzając je i pokrywając nimi, niczym kosztownymi fornirami, powierzchnie sprzętów, tworząc w ten sposób współczesny rodzaj intarsji.

Jest też spora grupa zapaleńców, którzy przywracają nowe życie starym, wyrzuconym sprzętom - zaliczyć można do nich rzemieślników z cateressdipware.co.cc i… mnie samego.

Kalwaryjska komoda, którą przerobiłem, przez ponad rok stała w jednym z podwarszawskich komisów meblowych, a gdy zdecydowałem się ją kupić za całe 35 zł, właścicielka sklepu autentycznie się wzruszyła. Wymieniłem tandetne, plastikowe uchwyty, upiłowałem koślawe nogi, wyrównałem front, spłycając szuflady, i dołożyłem chromowane dodatki. Gościom pokazuję ją z dumą. Ale niech tylko któryś spróbuje zajrzeć do środka…