Kiedy byłem mały, uwielbiałem wyprawy na złomowiska. Oczywiście takie wypady były surowo zakazane - tym większą więc kryły w sobie atrakcję. W Warszawie jedyne złomowisko, które znajdowało się w moim zasięgu - położone na Grochowie -  było bardzo pilnie strzeżone przez leciwego gospodarza oraz jego psa. Zakraść się tam było sporym wyzwaniem i sprawdzianem odwagi.

Udało mi się to zaledwie dwa razy, a łupy okazały się mizerne, bo żelazny sezam opuszczałem w zdecydowanym pośpiechu, goniony przez stróża. Najczęściej sterczałem tylko za siatką, łakomym wzrokiem pożerając rdzewiejące skarby.

Dużo prostsze były wyprawy na złomowisko w Szczecinie, w którym spędzałem wakacje u dziadków. Tam złomowisk było kilka, jedno nawet nieogrodzone. Wraz z kolegami i koleżankami z kamienicy przyciągaliśmy stamtąd najróżniejsze rupiecie. Ukrywaliśmy je za garażem mojego dziadka i używaliśmy do budowy oraz wyposażania pojazdów kosmicznych, czołgów lub statków, a raz nawet do urządzenia wystroju pałacowego saloniku hrabiny Cosel, bo akurat w telewizji leciał serial o tej królewskiej metresie z Jadwigą Barańską w roli tytułowej.

Z niewiadomych przyczyn "Hrabina Cosel" przypadła nam do gustu tak bardzo, że choć mieliśmy zaledwie po osiem, dziewięć lat, na kilka dni przebiła nawet "Załogę Dżi" oraz "Dżanę z dżungli", które akurat tamtego lata stanowiły dla nas podstawową inspirację do zabaw.

Gdy wakacje dobiegały końca i wracałem do Warszawy, mój dziadek bez słowa odnosił na złomowisko nasze zdobycze, a następnego roku scenariusz się powtarzał i zaczynaliśmy kolejne lato od wypraw po skarby z odzysku. Znoszenie złomu nie było zabronione, obowiązywała tylko jedna żelazna zasada ustanowiona przez moją babcię - żaden z gratów nie miał prawa przekroczyć progu mieszkania.

Zostało mi to tak mocno wpojone, że do dziś odczuwam mglisty ślad poczucia winy, gdy do swojego własnego mieszkania przynoszę wyszperany gdzieś, pordzewiały rupieć. Bo złomowiska nadal nie straciły dla mnie swego magnetycznego czaru i - całe szczęście - w tej swojej słabości nie jestem odosobniony. Dzieli ją ze mną całkiem spora grupa artystów i designerów z całego świata.

RoboSteel, irlandzka firma, w której zebrała się grupa zapalonych złomomaniaków, wytwarza zadziwiające rzeźby z fragmentów motocykli, aut i maszyn. Wśród ich projektów znajdziemy prawdziwych Transformersów, Terminatorów, RoboCopów i innych bohaterów kultowych produkcji science fiction. Każda z rzeźb jest unikalna - twórcy używają do ich konstrukcji tylko zdobytych na złomowiskach elementów.

Z kolei szkocki rzeźbiarz David Mach w swoich dziełach używa między innymi jednorazowych drucianych wieszaków na ubrania. Jego rzeźba zatytułowana Silver Back, przedstawiająca ogromnego goryla, została skonstruowana z 7500 wieszaków, zapewniając twórcy nie tylko miejsce w galerii sztuki, ale także w Księdze Rekordów Guinessa. Amerykańska artystka - samouk, Molly B. Right, maluje przy pomocy… zużytych kapsli od butelek, traktując umieszczone na nich nadruki jak dotknięcia farby na płótnie.

Jej amerykański kolega, projektant Boris Bally, podchodzi do złomu bardziej użytkowo. Jako swoje tworzywo wybrał niepotrzebne metalowe tablice informacyjne i znaki drogowe. Seryjnie wytwarza z nich meble: krzesła, stoły i fotele, które od kilku lat podbijają amerykański rynek wzornictwa.

Zawodowo traktują też sprawę przetwarzania złomu projektanci sprzedający na www.etsy.com. Na tej stronie można znaleźć setki użytkowych przedmiotów, między innymi zegarów i lamp, wykonanych z odzyskanych części rowerowych lub starych rur hydraulicznych.

Angielski projektant Max McMurdo, twórca firmy Reestore, przerabia na meble niepotrzebne, zezłomowane sprzęty -  takie jak choćby stare wózki sklepowe, z których wytwarza fotele Annie, zaliczane już do panteonu współczesnego designu.

Ben Getski, Amerykanin polskiego pochodzenia, wraz z żoną Kate wykorzystują fragmenty maszyn, ogrodzeń, narzędzi jako materiał do tworzenia rzeźb i unikalnych przedmiotów wyposażenia - jednak odzierają je z farby i odbierają poprzedni kształt, traktując po prostu jako łatwo dostępny, tani surowiec.

I wreszcie na koniec Kathy O’Neil, projektantka regularnie prezentująca swoje prace na festiwalu Recycle Santa Fe odbywającym się corocznie w Nowym Meksyku, jednym z największych wydarzeń w świecie wielbicieli sztuki z recyclingu. Ostatnim pomysłem Kathy jest seria metalowych lamp z abażurami wykonanymi ze starych puszek po kawie, herbacie i ciastkach. Klasyczna forma, zaskakujące tworzywo i zachwycający efekt. Gdybym coś takiego przyniósł ze złomowiska do domu dziadków, jestem pewny, że nikt nie powiedziałby mi złego słowa.