Kiedy chodziłem do podstawówki, przynajmniej raz w roku musiałem przynieść do szkoły określoną ilość makulatury. Oczywiście nie tylko ja - polecenie dotyczyło każdego ucznia, a od jego spełnienia uzależniona była ocena ze sprawowania.

Zbiórka odbywała się na ogół tuż przed końcem pierwszego półrocza, pierwsze tygodnie stycznia zatem mijały w atmosferze gorączkowego poszukiwania starych gazet, w które zaangażowane byli wszyscy członkowie mojej rodziny. Na ołtarzu makulaturowego poświęcenia pozbywałem się nawet pieczołowicie zbieranych numerów Świata Młodych, a jeden raz także niemal kompletnej kolekcji magazynów komiksowych Relax, której żałuję do dziś.

Gdy sterta makulatury zaczynała odpowiadać szkolnym wymogom, obwiązywaliśmy ją sznurkami i razem z mamą zanosiliśmy paczki do szkoły. Tam były ważone przez moją wychowawczynię, dostawałem ocenę ze sprawowania i miałem sprawę z głowy przynajmniej na rok.

A moja makulatura razem z makulaturą zebraną przez inne dzieciaki opuszczała teren szkoły na ciężarówce i odjeżdżała gdzieś hen daleko do makulaturowego piekła, gdzie czekała ją męka mielenia, prasowania, wreszcie odrodzenia i… powrotu do mojego między innymi domu, w postaci cennego papieru toaletowego. Być może robiono z niej coś jeszcze, wtedy jednak nie mówiło się o tym - według słów mojej wychowawczyni głównym celem zbiórki makulatury było zapewnienie naszej ojczyźnie tego luksusowego, trudnego do pozyskania dobra, jakim był wówczas papier toaletowy.

Pomarszczone, luźno nawinięte, szare rolki trafiały na uchwyt obok toalety. Uwielbiałem się im przyglądać, bo w popielatej, szorstkiej fakturze papieru trafiały się zaskakujące skarby: wprasowane litery z gazet, a niekiedy słowa, kolorowe strzępki rysunków, maleńkie kawałeczki fotografii - a raz nawet samotne, prawie całe damskie oko z niebieskim cieniem na powiece, które zrobiło na mnie ogromnie silne wrażenie. Miało nie więcej niż dwa milimetry szerokości, spoglądało na mnie melancholijnie i zalotnie z szarej taśmy - zrobiło mi się go szkoda, oderwałem więc je i schowałem w książce.

Dziś papiery toaletowe nie są już tak zajmujące, choć nigdy się nie kończą i są gładkie jak jedwab. Ale mnóstwo ludzi nadal zbiera makulaturę i surowce wtórne, a oferta dóbr, w które się je zamienia, rośnie z miesiąca na miesiąc.

W tym szalonym pędzie do twórczego recycligu przodują oczywiście designerzy. Pierwsze miejsce w tym wyścigu należy się bezapelacyjnie braciom Fernardo Campana i Humberto Campana - projektowane przez nich sprzęty z surowców wtórnych są tak nowatorskie i olśniewające, że nawiązała z nimi współpracę słynna Vitra. Fotele wyściełane filcowymi, barwionymi na tęczowe kolory rulonami lub pluszowymi maskotkami trafiają do najzamożniejszych domów na całym świecie, a drewniany fotel ze szczapek - do muzeum nowoczesnego wzornictwa.

Miejsce drugie przyznałbym Rodrigowi Alonso, który przoduje w dziedzinie przetwarzania plastiku - przetapia go, mieli, łączy przy pomocy żywic, a z jego pracowni wyjeżdżają, jeden za drugim, unikalne przedmioty - nadmuchiwane żyrandole, grubo ciosane sztuczne skały do siedzenia, czy lampy-kapsułki z plastikowego salcesonu.

Debbie Wijskamp założyła własną, domową przetwórnię makulatury, a z pozyskanego papier-mâché projektuje geometryczne, pseudokamienne zigguraty regałów oraz wazy, misy i naczynia.

Kolejny designer - Amir Zinaburg - ma natomiast obsesję na punkcie puszek po napojach. Miażdży je i wtłacza w formy foteli, stolików i krzeseł, eksponując przy tym fakturę materiału.

Margaret Taylor z www.dryadsdancing.com w swoich prostych, geometrycznych projektach mebli wykorzystuje kawałki parkowych ławek, parkanów i niepotrzebnych mebli, tworząc urzekające, drewniane patchworki.

Ryan Frank wykorzystuje przetworzone w filc tkaniny, które nawleka na stalowe stelaże, projektując gąbczaste siedziska i fotele.

I wreszcie Stephen Burks oraz jego sławne dzieło Cappellini Love, czyli puf z odpadów wyrzucanych z zasobników niszczarek do dokumentów. Maksymalnie uproszczona forma, ale za to treść w przypadku każdego egzemplarza unikalna i frapująca. Stołek do czytania? Jak najbardziej.