W Berlinie Tomasz A. Rudkiewicz poczuł, że trzeba projektować lampy, które rozświetlą szarą rzeczywistość. W Finlandii projektował dla Nokii i największych koncernów. Do Polski wrócił bez kontraktu, ale z planem, by zmienić oblicze wzornictwa. I zrobił to!
Od nocnych przygód z milicją w przeładowanym fiacie po trzynaście lat pracy w największej skandynawskiej firmie designerskiej. Od rzemieślniczych lamp w PRL, które trafiły do kolekcji Muzeum Narodowego w Warszawie, po pierwszy telefon komórkowy Nokii w systemie GSM. Tomasz A. Rudkiewicz opowiada nam o momencie „olśnienia” w Berlinie Zachodnim, o tym, jak w Finlandii projektował na poziomie kosmicznej precyzji, i dlaczego wrócił do Polski, by wprowadzić tu design nowej generacji.
Tomasz A. Rudkiewicz
Rocznik 1948. Projektant form przemysłowych. Wyróżniony tytułem Projektanta Roku 2007 przez Instytut Wzornictwa w Warszawie. Współzałożyciel firmy NC.ART i marki TAR zajmującej się projektowaniem i produkcją oświetlenia. W latach 1986-1999 mieszkał w Finlandii. Po powrocie do Polski wykonywał projekty wzornicze dla polskiego przemysłu, w tym artykułów AGD, pociągów czy systemów kas fiskalnych.
Pamięta Pan moment, w którym zdecydował, że chce zająć się projektowaniem światła?
Tomasz A. Rudkiewicz: Doskonale pamiętam! Skończyłem studia i chciałem robić coś, co będzie miało sens. W tamtym czasie pojechałem do Berlina - mogliśmy już wtedy jeździć, choć to były jeszcze czasy podzielonego miasta. Przyjechałem z Polski, z tej komunistycznej szarzyzny końca lat 70. i początku 80. - było ponuro i ciemno. Wysiadam w Berlinie Zachodnim i nagle wszystko rozświetlone. W przejściach podziemnych pachnie kawą i perfumami. Ludzie się śmieją, całują na ulicach, w oknach widać pięknie urządzone mieszkania, kawiarnie pełne gości. Patrzę na to wszystko i myślę: „Trzeba projektować światło - tym światłem zniszczymy komunizm”. To była dosłownie iluminacja.
Po ukończeniu politechniki zdecydował się Pan na kolejne studia. Dlaczego?
Skończyłem mechanikę precyzyjną - solidne, inżynierskie wykształcenie, z matematyką wyższą, wytrzymałością materiałów, aerodynamiką. Przedwojenni profesorowie uczyli nas na najwyższym poziomie. Ale to było dla mnie za mało. Chciałem robić coś ładnego, atrakcyjnego. Poszedłem więc na Akademię Sztuk Pięknych. Połączenie wiedzy inżynierskiej i artystycznej okazało się kluczowe - mogłem projektować rzeczy piękne, a jednocześnie perfekcyjnie działające. Nie czekałem na wielkie zlecenia. Z Bartkiem Pniewskim zaprojektowaliśmy lampy dla Zakładów Polam Wilkasy, proste, czarno-białe. Za ten projekt otrzymaliśmy w roku 1981 wyróżnienie w konkursie IF Gute Industrie (dziś iF Design Award) za dobre wzornictwo.
Jak wyglądała współpraca z zakładami w Wilkasach?
Pamiętam pierwsze spotkanie z dyrektorem. Powiedział: „Klasa robotnicza się wzbogaciła, musimy im dać nowe lampy - w stylu Księstwa Warszawskiego”. Myśmy chcieli nowoczesnych form, więc z głównym konstruktorem po cichu w prototypowni stworzyliśmy nasze modele. Dyrektor odkrył je na dzień przed wysyłką produktów na Targi Poznańskie. Nie był szczęśliwy, ale postanowił je wyeksponować. Jakimś cudem zdobyły uwagę wizytującego Targi premiera i tak trafiły do masowej produkcji. Były one tak popularne, że sprzedawano je spod lady - trudno było je zdobyć. Te lampy były obecne w wielu domach, a nawet w filmach. W „Ostatniej rodzinie” widać je w mieszkaniu Beksińskiego.
Dlaczego czarno-biała kolorystyka była wtedy tak istotna?
To było proste rozwiązanie - czarny i biały były neutralne, pasowały wszędzie, a przy tym były łatwe w produkcji. W PRL nie można było pozwolić sobie na kaprysy kolorystyczne, bo dostępność surowców była ograniczona. Stworzyliśmy cały system oświetleniowy. Lampy były montowane różnie: rozporowo między podłogą a sufitem, jako reflektory stołowe, kinkiety. Powstało kilkanaście modeli.
Potem powstały lampy Reflex.
Tak, dziś eksponowane w kolekcji stałej Muzeum Narodowego. Produkcja była w pełni rzemieślnicza: mosiężne elementy drykowano (wyoblano) z mosiądzu na drewnianych formach w zakładzie rzemieślniczym na warszawskiej Pradze. Stary mistrz i jego syn, Piotrowscy, pracowali na przedwojennych tokarkach, do których byli przypięci skórzanymi pasami! Ponieważ nie można było kupić farb, malowaliśmy lampy farbami z odpadów FSO. Transportowaliśmy je dużym fiatem tak przeładowanym, że auto przechylało się jak armata przeciwlotnicza. Raz skończyło się to nocnym zatrzymaniem przez milicję i pobytem w areszcie. Na szczęście na strachu się skończyło. Po czterdziestu latach lampy Reflex wciąż wiszą w domach i świetnie wyglądają. Można też je zobaczyć w dawnych filmach - u Barei i Kieślowskiego.
Czy pamięta Pan szczególne detale techniczne tych projektów?
Tak, chociażby lampy Reflex. Był tam jeden ciekawy efekt - kiedy lampa się zapalała, na górnej części pojawiał się subtelny poblask. To było zamierzone - chciałem, żeby oprócz funkcji praktycznej miała też wymiar estetyczny. Podobne efekty próbowałem uzyskać w Wilkasach - perforowane elementy, przez które miało wydostawać się światło. Nie zawsze wychodziło tak, jak planowałem, ale idea była jasna: w lampie ma być pomysł, nie tylko technologia.
Wiele lat spędził Pan w Finlandii. Jak doszło do Pana wyjazdu?
Planowałem stypendium w Holandii, ale zadzwoniono do mnie z Ministerstwa Kultury z propozycją wyjazdu do Finlandii. Nie wahałem się. Najpierw byłem tam trzy miesiące w ramach programu dla projektantów - odwiedzałem firmy, poznawałem ludzi z branży. W jednej z firm zaproponowałem, że zostanę na miesiąc, by pracować nad projektami. Dogadaliśmy się i wkrótce przeprowadziliśmy się całą rodziną. Po kilku latach firmy, w których pracowaliśmy z żoną, połączyły się w ED Design - największą skandynawską firmę designerską. Przepracowałem tam trzynaście lat. Projektowaliśmy dla największych fińskich koncernów - od sprzętu AGD po elektronikę. Jestem autorem pierwszego telefonu komórkowego Nokii w systemie GSM na rynek europejski. Pracowaliśmy w CAD 3D z precyzją, jakiej w Polsce wtedy nie znano. Rok po moim przyjeździe Finlandię dotknął kryzys po upadku ZSRR. Zamykano restauracje, gasły witryny sklepowe. Ale Finowie przestawili gospodarkę na globalny rynek – zainwestowali w technologie, wymienili sprzęt, nauczyli się modelowania 3D. To do dzisiaj procentuje! W Finlandii wszystko jest zaprojektowane, i nie mówię tu o wielkich nazwiskach, jak Alvar Aalto. To codzienna praca nad systemowym wdrażaniem projektów, które ułatwiają życie. Do Finlandii wciąż jeżdżę regularnie i widzę, jak ten kraj nieustannie się rozwija. Jest tam czystość i porządek, które widać w architekturze i przestrzeni. Kościuszko, przejeżdżając przez Finlandię, pisał w pamiętnikach o surowym krajobrazie, drewnianych domach, krystalicznym powietrzu i wszechobecnym porządku mimo widocznej biedy. To inspiruje - pokazuje, że estetyka i funkcjonalność mogą iść w parze z prostotą.
Dlaczego po tylu latach wrócił Pan do Polski?
Chciałem przenieść zdobyte doświadczenie tutaj. Rozpocząłem współpracę z Amicą - projektowaliśmy kuchnie, lodówki, pralki. Wprowadziliśmy technologię CAD 3D, gdzie model w komputerze trafia bezpośrednio na frezarki numeryczne, bez rysunków technicznych. Pracowaliśmy też dla Novitus - w ramach fiskalizacji kraju projektowaliśmy w pełni numeryczne kasy fiskalne. Byliśmy pionierami w Polsce w tym podejściu. Wracając, rzuciłem się na głęboką wodę. Nie miałem kontraktu, tylko obietnicę współpracy, a mimo to zaryzykowałem. Pamiętam, jak leciałem z moim synem do Londynu, i w samolocie dotarło do mnie, co ja najlepszego robię! Zamykam pewną, stabilną karierę i ruszam w kompletnie nieznane tereny. To było ogromne wyzwanie, ale musiałem je podjąć. Już nie było odwrotu.
Od wielu lat projektuje Pan oświetlenie. Kto jest dla Pana punktem odniesienia w tej dziedzinie?
Ogromne wrażenie zrobił na mnie Roger Tallon, francuski projektant. Pod koniec lat 70. XX wieku stworzył dla niemieckiej firmy Erco rewolucyjny system oświetlenia - zebrał wszystkie dostępne wtedy źródła światła: żarówki matowe, halogeny, projektorowe, jarzeniówki etc. Powstały „maszyny do świecenia” - funkcjonalne, ale i estetyczne.
Jak Pan widzi wyzwania projektowe dziś, w erze technologii LED?
Wyzwania dziś są podobne jak wtedy, kiedy powstawały pierwsze projekty mojego autorstwa - designer musi zrozumieć medium, z którym pracuje. Tak jak kiedyś żarówki różnego typu, tak dziś LED-y oferują mnóstwo możliwości: mogą świecić punktowo, rozpraszać światło przez pleksi, światłowody. To wymaga od projektanta kreatywnego podejścia, a nie tylko myślenia: „Ładna forma, a pan inżynier to podświetli”.
Czy inżynierskie podejście pomaga w designie?
Bardzo. Łączę rzemiosło i estetykę - od pomysłu, przez projekt, po wdrożenie. Nie interesuje mnie tylko „ładna forma”. Światło daje ogromne możliwości, ale trzeba je umieć wykorzystać. Bez solidnego rzemiosła projekt pozostaje tylko ideą, a bez pomysłu jest czysto technicznym produktem. W mojej pracy zawsze chodziło o połączenie obu elementów. Każdy projekt musi działać technicznie i być przemyślany w najmniejszym szczególe.
Jak dziś patrzy Pan na młodych projektantów?
Widzę w nich tę samą energię, z jaką sam wróciłem do Polski, bez kontraktu i zabezpieczeń. Działają szybko, chcą realizować własne pomysły. To ogromny kapitał, który powinniśmy pielęgnować. Design jest częścią naszej tożsamości - tak jak w Finlandii, gdzie wszystko, od chodnika po wejście do pociągu, jest zaprojektowane. Mamy w Polsce wszystko, by żyć w kulturze estetyki i funkcjonalności - wystarczy tę energię dobrze wykorzystać.



