Przedwojenna kamienica na warszawskim Dolnym Mokotowie. Cztery piętra i strych. Duży, 136 m2. Kiedy Ewa i Tomek, projektanci wnętrz, stanęli tu po raz pierwszy, było to po prostu brudne, od dziesiątek lat nieużywane, puste pomieszczenie - żadnych okien i ścian, jedynie belki podporowe, komin na środku i jedna dyndająca u sufitu żarówka.
- Jednak ta przestrzeń, wysoka na 6 metrów, to było coś! Zdecydowaliśmy się na kupno właściwie bez namysłu - wspomina Ewa. - Mieliśmy przy tym szczęście, bo tutejsza wspólnota lokatorów, decydująca o sprzedaży strychu, większą wagę przywiązywała do osoby kupującego niż do ceny, jaką zaoferował. Chcieli dobrać sobie odpowiednich mieszkańców. I wybrali nas.
Pierwszy krok - wyodrębnienie pomieszczeń. - Kupiliśmy sznurek, rozciągaliśmy go między ścianami i rozwieszaliśmy na nim wielkie płachty szarego papieru, żeby sobie wyobrazić, jak to można podzielić, gdzie będzie kuchnia, gdzie łazienka, sypialnia… - opowiada Ewa.
Jednak gdy plan był gotowy, okazało się, że z jego realizacją trzeba poczekać. Strych wymagał doświetlenia, konieczne były okna. A żeby zrobić lukarny - bo takie okna zaplanowali - potrzebne było pozwolenie na budowę. Czekali na nie prawie rok.
Przez ten czas szły prace hydrauliczne, zrobiono elektrykę, wylewki samopoziomujące, ogrzewanie podłogowe i wreszcie samą podłogę - z czarno-białych kamiennych płytek w salonie i kuchni, z dębowych desek w sypialni i z granitowych brukowych kostek przy wejściu.
W dalszym ciągu jednak nie było ścian. Za to wreszcie pojawiły się okna i na strych wniesiono meble. - Wniesiono, to za gładko powiedziane - śmieje się Ewa. - Potrzebny był dźwig, który wprost z ulicy wywindował je na górę i wstawił do mieszkania przez wielką dziurę w dachu!
- Gdy wybraliśmy meble, jedne sprowadzone wprost z Indii, inne zrobione na zamówienie, od razu było wiadomo, że będą ogromne, ciężkie, niemożliwe do zdemontowania, i że po schodach nikt ich nie wtaszczy. Zrobiliśmy więc w miejscu jednego z okien duży otwór i właśnie tamtędy, jednego dnia, wszystko wjechało. I chyba już na wieki wieków zostanie, bo wynieść tego nie sposób.
Dopiero gdy sprzęty stały na swoim miejscu, można było zbudować ściany działowe i - na końcu - zrobić drzwi. W tę kolejność aż trudno uwierzyć, na pierwszy rzut oka ściany wyglądają bowiem na starsze niż cała kamienica. I nic dziwnego - Ewa i Tomek, miłośnicy tego, co wiekowe, do mistrzostwa opanowali zarówno sztukę patynowania rzeczy nowych, jak i dawania drugiego życia starym.
- Część ścian to po prostu surowa cegła, a resztę pomalowaliśmy, stosując technikę zacierania. Jeśli się to dobrze zrobi, ściana faktycznie wygląda na porządnie zniszczoną - mówi Ewa. - W kilku miejscach, w kuchni i przy kominku, namalowaliśmy sobie nawet pleśń. I chyba nam się udała, bo niejeden gość uwierzył, że jest prawdziwa!
Na tym strychu, gdzie jest trochę jak w pałacu z Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy, a trochę jak w średniowiecznym zamku, łatwo uwierzyć we wszystko. Na przykład w to, że sedes w łazience dla gości ma coś wspólnego z Malborkiem, żyrandol pamięta czasy króla Artura, a zniszczone drewniane belki podpierające dach stoją tu od stworzenia świata.
Tymczasem łazienkowy "tron" zrobiono specjalnie po to, by obudować całkiem współczesny geberit, żyrandol ma za podstawę stare koło pasowe, wypatrzone w jednej z restauracji w Wilanowie i stamtąd odkupione, belki zaś… Belki owszem, były tu od zawsze, ale całkiem zwyczajne, cienkie i brzydkie. A to, co widać, to ich obudowa, którą nadgryzł nie ząb czasu, tylko młotek stolarza.
- Był z tym zresztą niezły cyrk - wspomina Ewa. - Wybraliśmy piękne dębowe drewno i długo tłumaczyliśmy, że ma być… bardzo zniszczone. Panowie stolarze pokiwali głowami, ale chyba nam nie uwierzyli, bo przywieźli równiutkie, nieskazitelne deski. Na miejscu, gdy już się zorientowali, o co chodzi, złapali za młotki i dawaj te deski tłuc! Po tygodniu, z litości nad sąsiadami, musieli wszystko wywieźć i dokończyć dzieła zniszczenia w stolarni.
Myliłby się jednak, kto by sądził, że nie ma tu rzeczy prawdziwie starych. Owszem, są. Tyle, że najczęściej występują w całkiem nowej dla siebie roli. Śliczną ogrodową fontannę zamieniono na efektowny… pisuar, stara pompa-abisynka świetnie się sprawdza w roli kranu przy umywalce, której podstawę stanowi lekko podrdzewiałe metalowe okienko z drzwiczkami. Co się za nimi kryło kiedyś - nie wiadomo. Dziś podtrzymują kamienną misę umywalki.
W pokoju kąpielowym kunsztowny metalowy front od dawnego kominka jest piękną oprawą lustra, w salonie zaś na odwrót - stara rama od lustra zmieniła się w portal kominkowy.
A w kuchni? Dwie pary ozdobnych żeliwnych kominkowych drzwiczek zamykają schowki na różności, a zlew był dawniej maszyną do szycia. I tylko podrdzewiała tabliczka, jaką niegdyś znakowano ujęcie wody pitnej, trzyma się swojej roli. Wisi nad kranem, z którego leci mineralizowana woda.