Chociaż na co dzień, z racji zawodu, mieszka w barwnym segmencie w jednej z podwarszawskich miejscowości, to w każdej wolnej chwili ucieka z niego do swojej ukochanej Łodzi. Tutaj się urodziła, tu się wychowała, i tu od kilku lat ma "pałacowy" apartament, a w nim salę balową z kolumnami! Co go łączy z N.Y.C.? Niech Małgorzata Potocka zdradzi to sama.
Już od progu widać, że tutaj mieszka artystka! Po kim ma Pani taki plastyczny dryg?
Mój tata, Ryszard Potocki, był cenionym scenografem - dzięki niemu byłam wychowywana w kulcie wzornictwa, sztuki dekoracji, ale także wynalazku, bo tata był niezwykłym wynalazcą. Oprócz tego, że robił piękne meble, lampy i rozmaite rekwizyty, które "grały" później w jego filmach, pokazywał mi często, że z bardzo wielu rzeczy, które człowiek niemalże znajduje na śmietniku, można zrobić oryginalne dekoracje - na dodatek tanim kosztem.
Ludzie nie mający takiej wyobraźni, często pozbywali się prawdziwych skarbów. Takie były czasy. Gdy przyszła socjalistyczna nowoczesność, pojawiły się bloki, a w nich meblościanki. Każdy chciał je mieć u siebie, więc wyrzucał z domu stare, art décowskie meble - które z kolei mnie najbardziej się podobają. I to nimi urządziłam cały swój dom, jedne gdzieś znalazłam, inne skądś dostałam.
To nie jest zwykły mebel. - Drugi taki stół stoi na Kremlu, w pokoju śniadaniowym. Był zrobiony przez Polaków dla Breżniewa - teraz jada przy nim Putin. A w Łodzi ja! - śmieje się Małgorzata Potocka. |
Wtedy nikt ich nie cenił, a dziś kupienie takich mebli wiąże się z ogromnym wydatkiem.
Otóż właśnie! Tym bardziej jestem z siebie dumna - wyprzedziłam modę! (śmiech) Miejscem, w którym zawsze coś oryginalnego znajduję, jest także mój ukochany Nowy Jork, do którego nieustannie latam. Moja młodsza córka, Weronika, przeniosła się tam kilka lat temu - dzięki temu to miasto stało mi się jeszcze bliższe.
O, tam dopiero można sobie poszaleć! Nawet nie mając dolara w kieszeni! Spacerując jedynie ulicami N.Y.C., można ubrać cały dom "od stóp do głów", i to w najcudowniejsze, zabytkowe meble, ale też i w lodówki, drukarki, dywany, stoły itd. Za każdym razem przeżywam katusze na ich widok, aż mnie skręca ze złości. Bo problem polega na tym, że... nie mam jak tego wszystkiego przywieźć do Polski. Niestety... (śmiech)
A może jednak "stety"? Czytałam kiedyś taką myśl: "Nie możesz mieć wszystkiego. Bo gdzie byś to pomieścił?". Nie wiem, kto to wymyślił, ale... do Pani chyba pasuje idealnie?
O, tak! Moje córki od lat umawiają się między sobą: "chodźmy do matki - do lombardu". Tak nazywają tę moją "graciarnię" pod Warszawą - śmieje się Małgorzata Potocka. - Ale prawda jest taka, że w tym domu przewija się kilka życiorysów bliskich mi ludzi. Jest moje życie z rodzicami - z czasów, kiedy byłam małą dziewczynką i mieszkaliśmy w Łodzi. Jest moje życie z Józkiem Robakowskim - awangardowym artystą i ojcem mojej pierwszej córki, Matyldy. Jest moje życie z Grzegorzem Ciechowskim, wybitnym muzykiem, liderem "Republiki" i ojcem mojej Weroniki. Pielęgnuję w sobie te historie, są częścią mnie...
Mam też wiele rzeczy, które dostałam od przyjaciół. Oni je wyrzucali, a ja ratowałam. Żal mi było starej, "obgryzionej" kanapy albo stolika z naderwaną nóżką - więc zamiast na śmietnik, trafiały do mnie. Na szczęście, dziś już trochę podleczyłam się z tego "schorzenia". Już nie zbieram wszystkiego, co wzbudzi mój zachwyt czy żal - tylko z racji tego, że mój dom nie ma już 1200 metrów kwadratowych, jak tamten, w którym żyłam z Grzegorzem.
To było miejsce tzw. pracy twórczej! Chociaż podobno bardziej przypominało pałac?
Tak, to był pałac, i to przepiękny. Moja przyjaciółka, też aktorka - nieżyjąca już niestety Ewa Sałacka - nazywała go "sanatorium". Bo kiedy pierwszy raz wybrała się do nas z wizytą, to nie mogła trafić, więc zadzwoniłam do niej, aby ją nakierować, a ona mi powiedziała: "jestem już na waszej ulicy, ale domu nie widzę. Minęłam już sanatorium, za nim ciągną się jakieś budki, jadę więc dalej". A ja na to: "Nie, nie, nie! Wracaj do sanatorium. Tu jesteśmy!". (śmiech) No i tak już zostało. Oczywiście, nie muszę dziś mówić, jak wielkim błędem było sprzedanie tego domu... Z drugiej strony, w życiu nie powinno się niczego żałować, patrzeć wciąż do tyłu, katować się ciągłymi pytaniami: "i po co mi to było?", "dlaczego tak głupio postąpiłam?". Staram się więc walczyć z czarnymi myślami. Chociaż, kurcze blade, szkoda mi tego domu...
Pani łódzkie mieszkanie, w którym dziś gościmy, też jest urządzone w stylu pałacowym...
O tak, to też jest "pałac"! Ma nawet salę balową - z pięknym widokiem! I też jest przeze mnie urządzone w niezwykły sposób. Ale już sama ta ogromna przestrzeń i cztery metry wysokości robią na ludziach wrażenie. Są mocne kolory, meble art déco, kanapy od mojej córki Matyldy, stół od Pawła Olbrycha. Stół niezwykły - drugi taki stoi na Kremlu, w pokoju śniadaniowym. Był zrobiony przez Polaków dla Breżniewa - teraz jada przy nim Putin. A w Łodzi ja!
W tym mieszkaniu żyłam na co dzień tylko cztery lata, w tej chwili jeżdżę do niego z sentymentu raz w miesiącu, na jakiś weekend, by nacieszyć się tym miejscem. Włączam stare radio i słucham muzyki. Mam nawet obsesję tropienia przyjaciół, którzy w jakiejś sprawie udają się do Łodzi. Natychmiast do nich dzwonię i badam, potem przywożę im klucze i każę spędzić noc w moim łódzkim mieszkaniu. Już tyle osób sterroryzowałam, że nie jestem w stanie policzyć! (śmiech) W końcu dojdzie do sytuacji, w której każdy każdego zacznie ostrzegać: "Tylko nie mów Małgośce, że jedziesz do Łodzi!".
Z czego jest Pani najbardziej dumna? Jaką rzecz udało się Pani "upolować" do pałacu?
Te piękne krzesła, które stoją w salonie! Ich historia jest naprawdę niesamowita. Parę lat temu poleciałam na krótki urlop do Nowego Jorku, żeby odwiedzić córkę. Weronika jeszcze wtedy studiowała, więc kiedy była na zajęciach, jej przyjaciel zabrał mnie do Antique Shop, czyli do mojego ukochanego sklepu wnętrzarskiego. Bo ja zawsze tam chodzę - chociażby po to, żeby się pogapić na te piękne rzeczy! I zawsze coś tam kupuję: oprawkę do okularów albo kolejne okulary, albo coś, co mogę bez problemu przewieść przez granicę. Wtedy jednak zobaczyłam osiem krzeseł - z karteczką, która informowała, że pochodzą z dekoracji filmu "Cotton Club".
No, to sama pani rozumie, że nie mogłam wyjść ze sklepu z pustymi rękami. Stałam przykuta widokiem tych krzeseł i myślałam o tym, że bez nich całe moje życie straci sens - śmieje się Małgorzata Potocka. - A one w dodatku były naprawdę niedrogie. Więc je kupiłam. Chwilę później stałam na środku Nowego Jorku z ośmioma krzesłami, co było dość surrealistycznym zjawiskiem. Córka mnie stamtąd odebrała i... wtedy dopiero zaczęła się moja droga przez mękę. Poszłam do firmy pol-coś-tam, sławnej firmy przewozowej, która ma polskie korzenie. Okazało się, że cena przewozu tych ośmiu krzeseł przez ocean jest 10 razy większa niż ta, którą za nie zapłaciłam.
I jak sobie Pani poradziła?
Sposobem! Pewna mądra głowa doradziła mi, że jeśli będę wysyłała krzesła pojedynczo, to za każdą przesyłkę zapłacę 20 dolarów. Proszę więc sobie teraz wyobrazić, że dyrektor telewizji łódzkiej (bo taką pełniłam wtedy funkcję), przez dwa miesiące dostaje takie dziwne przesyłki. Że co tydzień pod gmach telewizji podjeżdża ciężarówka, zaś chwilę później ktoś przynosi mi wielką paczkę z Ameryki. Oczywiście, wszyscy pracownicy zastanawiali się, co to takiego i od kogo to dostaję. Bo ja, wstydząc się troszkę tego procederu, od razu zawoziłam te paczki do swojego mieszkania. A po całym oddziale chodziły plotki i legendy - co w tych paczkach jest, a raczej czego tam nie ma, jakie ja interesy prowadzę i na czym się dorobiłam - śmieje się Małgorzata Potocka.
Ja im się nie dziwię. W takich chwilach wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach!
Oczywiście! Ja też im się nie dziwię. Ale ucięłam te spekulacje, bo któregoś dnia zaprosiłam kolegów do siebie i pokazałam im krzesła: "oto jest właśnie zawartość tych paczek". Była z tego niezła zabawa. Opowiedziałam, jak obarczyłam robotą biednego przyjaciela Weroniki, jak z uporem maniaka pakował te krzesła, co tydzień chodził na pocztę i stał w przepastnych kolejkach (bo poczta amerykańska jest najgorsza na świecie - polska przy niej to mistrzostwo świata!), i jakim nakładem pracy te paczki do mnie dotarły. (śmiech) Po tej przygodzie byłam już wiele razy w Nowym Jorku - i za każdym razem coś znalazłam: a to szafkę, a to stoliczek, lustro. Naprzywoziłam też wiele kolorowych walizek - ale te akurat łatwo przetransportować.
Rozumiem, że nigdy nie brała Pani nawet pod uwagę, aby skorzystać z usług designera?
Nigdy! Jestem artystką, sama projektuję wnętrza. Ale gdybym budowała dom, o czym marzę, na pewno potrzebowałabym pomocy konstruktora, który przeniósłby mój pomysł na papier i stworzył przyjazne ciągi komunikacyjne. Nie znam się na tym zupełnie, nie jestem przecież wykształconym architektem. Jestem natomiast - jak wspomniałam - córką scenografa, i od dzieciństwa na wyrywki potrafię czytać projekty scenograficzne. Dlatego, gdy projektanci albo scenografowie pokazują mi jakieś swoje architektoniczne papiery, mówiąc: "a teraz pani wytłumaczę, co i jak", odpowiadam: "nic nie musi mi pan tłumaczyć, ja to wszystko widzę".
Dotąd zmieniała Pani adres 11 razy! Naprawdę marzy Pani o kolejnej przeprowadzce?
Marzę o niej od dnia, gdy zamieszkałam w domu pod Warszawą. Nigdy nie czułam się w nim najlepiej. Łódzkie mieszkanie jest cudne, ale... na co dzień pracuję w stolicy. Zresztą, marzę o tym, żeby mieć własną pracownię artystyczną. A żeby ją stworzyć, muszę mieć dom. Na razie projektuję go w myślach. Gdy ktoś mnie pyta: "czy pani medytuje?", odpowiadam: "od wielu lat". Bo w momencie, kiedy mam chandrę, jest mi źle i smutno, natychmiast próbuję odrzucić natrętne myśli, które mnie dręczą - jakieś nieprzyjemne wspomnienia, nieszczęścia itd. I wtedy w ułamku sekundy włączam guzik pod tytułem "buduję dom". Krok po kroku - jest wstępny rysunek, układ pomieszczeń, rozkład ścian, dobieranie do nich farb, malowanie. Kiedy zrobię dół, wchodzę po schodach, otwieram okno, rozglądam się wokół, potem przemieszczam się po pokojach itd. Kiedy zacznę tak fantazjować, to nie zauważam, że przeleciało osiem godzin.
Czy mogę wskoczyć na chwilę w ten fikcyjny świat? Zdradzi Pani wizję tego domu?
Z pewnością będzie w stylu bauhausu, z elementami art déco (np. wszystkie poręcze i podział okien). Jednocześnie chciałabym, żeby był bardzo industrialny - z wieloma wielkimi oknami i metalowymi poręczami. Ale przede wszystkim, musi być pięknie rozświetlony, zostanie więc zbudowany w zgodzie z naturalnym układem światła: tu okna, ciągi komunikacyjne, kuchnia, sypialnia i łazienka będą tak ustawione, aby czerpać energię ze słońca. Przecież kiedy się budzę, najbardziej potrzebne mi jest światło w łazience, popołudniu, kiedy siedzę w fotelu z książką czy scenariuszem, muszę mieć "ogień" w salonie.
Dom będzie oczywiście energooszczędny, ogrzewany i oświetlany bateriami słonecznymi. No i koniecznie przestronny - musi być w nim miejsce i na moją pracownię, i na pokoje dla gości. Salon będzie największy, bo jednocześnie stanie się galerią. Co miesiąc będę w nim organizowała wernisaż jakiegoś zaprzyjaźnionego artysty, i eleganckie przyjęcia. I to jest moje największe marzenie.