Długo zastanawiałam się, jak opisać moje mieszkanie, bo ono nie jest po prostu mieszkaniem. Jest oazą ciszy i spokoju zawieszoną nad zgiełkiem Warszawy. Jest ciepłą i przytulną przestrzenią w środku stalowo-betonowego centrum stolicy. Jest DOMEM.
Ten dom stworzyliśmy z mężem, na 22. i 23. piętrze jednego z apartamentowców na Woli. Decyzję o kupnie podjęliśmy właściwie w kilkanaście minut po wjechaniu windą na ostatnie piętro. Zachłysnęliśmy się widokiem, przestrzenią, możliwościami.
Pierwszy poziom był podzielony na kilka malutkich pokoi, dwie niewielkie łazienki, kuchnię i przedpokój. Drugi był kompletnym przeciwieństwem - pusta, niczym nie ograniczona przestrzeń. I tysiące możliwości, pole do popisu dla wyobraźni. Zburzyliśmy wszystkie ściany, tworząc duże przestronne pomieszczenia, płynnie przechodzące jedno w drugie, które wykreśliła nam i pięknie rozrysowała, architektka Katarzyna Grabowska.
Nasza współpraca nie była jednak typowa, czyli pomysł architekta, akceptacja, wykonanie. To były godziny spotkań, rozmów, negocjacji, burzy mózgów, uzgadniania, ustępstw z jednej i drugiej strony, a także na przykład moje precyzyjne wyliczenia, ile dokładnie centymetrów drążków potrzebujemy w garderobie, ile szuflad, ile półek. I tak właściwie przy każdym pomieszczeniu. Urządziliśmy je już w zasadzie samodzielnie. Mimo, że podobają nam się minimalistyczne i ascetyczne wnętrza, mieszkanie okazało się nie być takie ani trochę. Jest przytulne i łączy w sobie nowoczesność z klasyką. Nie ma w nim "wielkiego designu", niesamowitych projektów czy rozwiązań, elektroniki, gadżetów od kreatorów. Jest za to funkcjonalność, przestrzeń, ciepło.
Mebli niewiele. Większość zrobiona przez stolarzy na zamówienie. Jedynie kuchnia jest modułowa - firmy SieMatic. W salonie królują niezwykle wygodne kanapy firmy Comforty, a w jadalni duży drewniany stół Gervasoni z porcelanowymi nogami, do którego zasiada się na krzesłach z IKEA.
Trudno powiedzieć, w czym tkwi magia tego miejsca. Czy w ogromnej ilości książek (dotychczas zebraliśmy ponad cztery tysiące tytułów), dużej liczbie obrazów, dodatków i rzeźb. A może to zasługa ciepłego światła, trawertynu na podłodze i ścianie, drewna, czy wreszcie ciągle zmieniającego się, żywego obrazu za oknem - tej mozaiki świateł i kolorów, i nieograniczonej przestrzeni, ciągnącej się aż po horyzont.
To prawda, że trudno mi pisać o tym wnętrzu bez egzaltacji, ponieważ ta egzaltacja i nieustanny zachwyt pozostają w nas do dzisiaj, i aż sami czasami się dziwimy: jak długo jeszcze można, przecież to już nudne. A potem wracamy po dłuższej nieobecności, przekraczamy próg mieszkania i wzdychamy: ach jak tu pięknie.
Mieszkanie, tak jak i nasze życie, jest zdominowane przez sztukę. Jako że sama jestem literatką, jak lubię siebie określać, ponieważ piszę i poezję, i prozę, nie wyobrażam sobie życia bez literatury, którą po prostu pochłaniam. Mój mąż natomiast, biznesmen nie związany z branżą artystyczną, również nie wyobraża sobie życia bez albumów o sztuce. Kupuje je pasjami, można powiedzieć w ilościach hurtowych (niejednokrotnie podczas pobytów za granicą, trzeba było kupować nadprogramową walizkę na albumy). Interesują go też książki o tematyce filozoficznej i historycznej.
W przestronnej i niezwykle słonecznej sypialni króluje ogromne łóżko Hästens, ale znalazło się również miejsce na kącik pisarski gospodyni, na który składają się szare drewniane biureczko i krzesło włoskiej firmy Potocco. |
To właśnie on wymyślił bibliotekę, która robi naprawdę duże wrażenie - sześć metrów wysokości, dziewięć półek po sześć metrów długości każda. Dziś jest już całkowicie wypełniona i nie bardzo wiadomo, co robić z nowymi książkami, których przybywa. Ponieważ salon nie jest bardzo duży, nie zdecydowaliśmy się na zamontowanie drabiny na stałe – wybraliśmy teleskopową, ukrytą za zasłoną. Za każdym razem pada więc pytanie: ha ha, a jak sięgacie po książki z samej góry?
Książki mogłabym mieć wszędzie, i tak w zasadzie jest. Podobnie jest z obrazami. Mamy szczęście znać, a nawet mieć w rodzinie, kilku wspaniałych artystów. Córka męża, Olga Bednarz, skończyła z wyróżnieniem łódzką ASP i specjalizuje się w grafice; dzięki temu jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami kilkunastu jej grafik. Znajomość z inną obiecującą młodą artystką Anną Halarewicz, zaowocowała nie tylko przyjaźnią, ale i okładkami do mojej powieści "(nie)winna" (wyd. Melanż, 2013) oraz tomiku poezji "okno życia" (wyd. Melanż, 2013). Mamy też na ścianach kilka jej prac olejnych i akwareli.
W domu wiszą obrazy polskich artystów. Wyjątkiem jest grafika Salvadora Dali, którą przywieźliśmy niespodziewanie z jednego z weekendowych wyjazdów. Podobnie niespodziewanie i nieplanowanie, z wyjazdu na narty, przywieźliśmy naturalnych rozmiarów rzeźbę kobiety z brązu, francuskiego artysty Jean Philippe Richarda. Nasza ulubiona pamiątka jest jednak malutka. To porcelanowa miseczka z manufaktury Picassa, podarowana mi przez dziadka, którą on z kolei otrzymał od samego artysty podczas pobytu w Prowansji. Miseczkę stłukła moja mama, kiedy była dzieckiem, pieczołowicie skleiła ją babcia, a teraz stoi u nas w mieszkaniu na honorowym miejscu.
To wielkie szczęście, stworzyć i mieć wnętrze, do którego nieustannie chce się wracać, i w którym pragnie się przebywać. Mimo, że kiedyś obiecywaliśmy sobie, że po przeprowadzce do centrum, skąd jest wszędzie blisko, będziemy często wyskakiwać na drinka albo kolację… Niewiele z tych obietnic zostało, ponieważ kiedy przychodzi weekend po prostu wolimy zostać w domu, zaparzyć herbatę, włączyć muzykę klasyczną i zatopić się w książkach i albumach.