To była miłość od pierwszego wejrzenia. Pélagie Colson-Thidet po raz pierwszy odwiedziła francuską wyspę Yeu w 1992 roku. Spędziła tu wtedy zaledwie jeden majowy dzień, ale tyle wystarczyło, by poczuła, że oto znalazła swoje miejsce na ziemi. Wynurzający się z wód Zatoki Biskajskiej skrawek lądu, oddalony od wybrzeża Francji o kilkanaście kilometrów, to miejsce, w którym czas płynie wolniej, a słońce świeci jaśniejszym blaskiem.
Yeu to skrawek tropików na północ od La Rochelle - popularny kierunek wakacyjnych wypraw Francuzów. Niskie skaliste klify zanurzają się tu w oceanie, a południowo-wschodni brzeg wyspy to jedna długa plaża, wysypana czystym, niemal białym piaskiem.
Pélagie, oczarowana roślinnością, łagodnym klimatem i urodą architektury stołecznego miasteczka Port Joinville, postanowiła związać z tym miejscem swój los na dobre. - Wyspa wydała mi się magiczna. Chętnie schroniłabym się na niej z grupą przyjaciół - opowiada. - Czułam, że wkrótce tu zamieszkam.
Od narodzin idei do jej urzeczywistnienia upłynęło jednak kilka długich lat. W tym czasie bywała tu często, za każdym razem bacznie rozglądając się w poszukiwaniu swojego "portu przeznaczenia". O tym, że stary dom rybaka na skraju portu być może uda się kupić, dowiedziała się przypadkiem.
Jego właściciel, prezenter lokalnej stacji radiowej, nie mieszkał w nim na co dzień, ucieszyło go więc, że jego nieco zaniedbana nieruchomość znalazła amatorkę. Pélagie z jej szczerym zachwytem wydała mu się godną następczynią, która nie tylko zadba o jego dotychczasową siedzibę, ale także udoskonali ją, zachowując ducha oryginału.
Przy okazji dobijania targu nowa właścicielka dowiedziała się wiele o okolicy i sąsiadach: sprzedający był nieoficjalnym kronikarzem Île d'Yeu, który z racji swej profesji przechowuje w pamięci dziesiątki ciekawych lub zabawnych historyjek o mieszkańcach Port Joinville i chętnie się nimi dzieli. Dzięki niemu Pélagie poczuła się częścią lokalnej społeczności.
Dom stoi wprawdzie w dzielnicy portowej, ale sam port jest chyba najcichszym, jaki można sobie wyobrazić. - Czasem tylko docierają tu pojedyncze okrzyki biesiadników, okupujących tawerny na nabrzeżu - mówi gospodyni. Podłużny parterowy budynek ma dwa wejścia; to pozostałość z czasów, gdy wędzarnia pełniła swą pierwotną funkcję.
Ówczesny właściciel, rybak, używał drugich drzwi po powrocie z połowu, by zapach ryb i błoto nie przenikały do pomieszczeń mieszkalnych od frontu. Konstrukcja domu zachowała się w dobrym stanie, ale wnętrza były dość zniszczone; ostatni właściciel nigdy nie zdecydował się na generalny remont, trochę w obawie o to, by nie zniweczyć historycznego klimatu siedliska.
Pélagie przejęła po nim pałeczkę, traktując budynek z szacunkiem i delikatnością. Stare skrzynkowe okna pozostały, a ich ramy pomalowano od strony zewnętrznej na często w tej okolicy spotykany jasnomiętowy kolor. Od wewnątrz pozostały w naturalnym kolorze drewna. Podłogi, do niedawna w każdym pomieszczeniu inne, ujednolicono: we wszystkich pokojach leży dziś matowy szary gres, tylko w salonie pozostawiono posadzkę z malowniczych sześciokątnych płytek cotto.
Zanim Pélagie wraz z dwoma synami, Guillaume i Benedyktem, mogła na dobre rozgościć się we wnętrzach, trzeba było dostosować program funkcjonalny do nowych potrzeb. Wyburzono dwie ściany, co sprawiło, że dom złożony z niewielkich rybackich izdebek nabrał oddechu. W jednym z dawnych pokoi urządzono wygodną nowoczesną łazienkę. Zachowano jednak pierwotny amfiladowy układ wnętrz; dzięki szerokim drzwiom przejściowe pokoje wydają się przestronniejsze.
- Chciałam wskrzesić uśpioną duszę tego miejsca, dlatego nie zdecydowałam się na rewolucyjne zmiany - przyznaje pani domu. Największym atutem była dla niej naturalność siedliska, organicznie wrośniętego w gęstą portową zabudowę. I to, że po nieznacznych modernizacjach można tu żyć prawie jak przed stu laty.
Nowy dom okazał się nie tylko spełnieniem marzeń, ale także początkiem nowej drogi. Pélagie bardzo zaangażowała się w remont i prace aranżacyjne, przy okazji odnajdując w sobie pasję do wyszukiwania staroci - na starych strychach, ale i na wyprzedażach czy internetowych aukcjach. Odnalazła się też w roli konserwatorskiej - troskliwie odnawia leciwe szpargały, nadając im nowy wyraz.
Wystrój jej własnego domu był pierwszym owocem nowych zainteresowań: niezobowiązująca, ale bardzo udana mieszanka lokalnego rękodzieła, dobrego współczesnego designu, sprzętów vintage i sztuki. Wszystko to pani domu doprawiła soczystym kolorem, który należy do jej ulubionych środków ekspresji.
Salon ubrany w intensywną purpurę jest tłem dla marynistycznych detali w różnych odcieniach granatu. W niewielkiej jadalni mocna malinowa czerwień spotyka się z błękitem, kobaltem, zielenią i żółcią. Silny akcent kolorystyczny pojawia się nawet na wciśniętym pomiędzy dom a sąsiedzkie budynki patio: ocienia je duży żółty żagiel, który sprawia, że słońce zdaje się tu świecić nawet w pochmurny dzień.
Wewnętrzny dziedziniec jest oczkiem w głowie gospodyni; oryginalna kamienna posadzka, która pamięta czasy pierwszych mieszkańców, cudownie chłodzi stopy, a dopełnieniem przyjemnego klimatu jest mur z surowych otoczaków, po którym wspinają się pnącza.
Pélagie odpoczywa tu, kiedy tylko uda jej się wyskoczyć na chwilę z położonej nieopodal galerii, którą otworzyła i w której sprzedaje stare meble, ozdoby i przedmioty codziennego użytku, a także przywiezione na wyspę rzeźby i obrazy. W ten sposób udało jej się zbliżyć do ideału: w wymarzonym miejscu połączyć życie prywatne z pracą i pasją.