Żeby zanurzyć się w prywatnym świecie Alberto, jego żony Sachy i ich trzech córek, siedmioletniej Sieny, młodszej od niej o rok Cali i trzylatki Alegry, trzeba wspiąć się na ostatnie piętro kamienicy z 1895 roku. Przestrzeń, która otwiera się po przekroczeniu progu, zadziwia. Otwarta, rozległa i wysoka, mimo rozmiarów wydaje się wypełniona po brzegi. Kalejdoskop kolorów, materiałów, mebli i książek sięga niemal drewnianej kalenicy na wysokości blisko ośmiu metrów. Za oknami majaczą dachy starego Madrytu, ale po dawnym ciemnym i dusznym mieszkaniu na poddaszu - ani śladu!
Metamorfoza, jakiej dokonał architekt, robi imponujące wrażenie. Wielobarwny loft zagrał już jako scenografia w kilku telewizyjnych reklamówkach; nic też dziwnego, że zdążył wpaść w oko słynnemu reżyserowi, który uwielbia taką witalną, żywiołową przestrzeń i odgraża się, że nakręci tu sceny do swojego kolejnego filmu. Alberto konstatuje skromnie, że jego ambicją było zachować jak najwięcej z historycznej substancji poddasza, ocalić klimat wykreowany tu prawie 120 lat temu przez amerykańskiego malarza, na którego zlecenie powstał budynek, zaplanowany jako Akademia Rysunku. Trzeba przyznać, że jego współczesny "spadkobierca" dokonał tego w bardzo twórczy sposób.
Lokal trzeba było dostosować do potrzeb rodziny, dlatego nie udało się zachować wszystkiego w stanie niezmienionym. Połączona z remontem przebudowa miała jednak nieco inny przebieg niż tradycyjne przedsięwzięcia tego typu, nie polegała bowiem na wyburzeniu ścian i zastąpieniu niewielkich ciemnych klitek modnym open-space'em. Przeciwnie: ściany i fragment stropu dobudowano.
- Kiedy zobaczyliśmy mieszkanie po raz pierwszy, jego wnętrze było pustym prostopadłościanem - wspomina Alberto. - Nawet jego "strychowy" charakter był starannie zamaskowany: nasi poprzednicy przybili do dolnych belek konstrukcji dachowej białe płyty sufitu podwieszanego. Jedynym, co zachowało się z końca XIX wieku, była przepiękna podłoga z piniowych desek, zachowana w zaskakująco dobrym stanie.
Postanowili ją oczywiście zachować; drewno leżące tu od ponad stulecia z biegiem lat pociemniało, nabierając szlachetnej patyny. Wystarczyło odpowiednio je zakonserwować, by na kolejne dziesięciolecia zatrzymać nasycony miodowy odcień.
Podłoga była gotowa, ale co z resztą? Sacha i Alberto byli jeszcze wtedy bezdzietną parą (mieszkanie na poddaszu kamienicy kupili kilka lat temu, tuż przed przyjściem na świat najstarszej córki), ich swoboda w zakresie organizowania przestrzeni była zatem niemal nieograniczona. Poza łazienką i kuchnią, których nie było, nie potrzebowali zbyt wielu pomieszczeń. Postanowili jednak odzyskać jak najwięcej kubatury i... nastroju. Na ich polecenie zerwano płyty maskujące więźbę, odsłaniając malowniczą drewnianą kratownicę.
Zbudowano także rozległą antresolę, dzięki czemu powierzchnia użytkowa lokalu wzrosła do 175 m². Na każdym z poziomów pojawiła się łazienka, a na dole niewielka otwarta kuchnia. Antresola, początkowo niezabudowana, stanowiła rodzaj sypialnego zaplecza; później pojawił się na niej system lekkich ścian ze sklejki. Ściany te wydzieliły pokoje dziecięce, sypialnię rodziców, garderobę i mały gabinet. Nowatorstwo pomysłu Alberto Marcosa polega w tym przypadku na mobilności: przegrody wytyczające część dziecięcą są ruchome. Można je łatwo i bez wysiłku przesuwać, organizując przestrzeń na kilka różnych sposobów.
- To prawdziwy dom dzieci i za to właśnie najbardziej go lubimy - śmieje się architekt. - Dzięki ruchomym ekranom powstały "domki w domku"; każdy pokój ma własne wewnętrzne okno, przez które można się porozumiewać z sąsiadką. W ten sposób dziewczynki mogą zachować całkowitą prywatność, a kiedy chcą - bawić się razem.
Trzeba przyznać, że życie w takim mieszkaniu na poddaszu kamienicy w Madrycie to przygoda! Pokoiki urządzono prosto i skromnie, ale jest tu wszystko czego dziecku potrzeba, w dodatku w najlepszym gatunku. Przestrzeń wypełnia starannie wyselekcjonowany design najwyższej próby i przedmioty zaprojektowane przez rodziców. Meble dla maluchów i młodzieży są bowiem wspólną pasją Alberto i Sachy, która pod założoną przez siebie kilka lat temu marką NineToNine sprzedaje proste wyrafinowane meble dziecięce. Na stronie firmy można znaleźć zarówno sprzęty zaprojektowane przez jej męża, jak i przez innych, nierzadko cieszących się dużym uznaniem designerów.
Ale w tym mieszkaniu zabawa nie kończy się na antresoli. Nawet łączące ją z dolnym poziomem schody wyglądają trochę jak przyrząd z lunaparku: lekkie, śnieżnobiałe, tworzą w przestrzeni niezwykłą filigranową rzeźbę. Podobne wrażenie robi balustrada nad salonem - zabezpieczenie tyleż skuteczne, co artystyczne. Jest też biblioteka, bo w tym domu wiele się czyta. Ale jaka!
Proste regały, na pozór chaotycznie wypełnione woluminami, tworzą ścianę książek wysokości pięciu metrów. Barwny kilim “utkany" przez setki grzbietów zajmuje powierzchnię 20 m². Dolną część księgozbioru można eksplorować dzięki przesuwanej drabince, górna dostępna jest z galerii o formie wąskiego długiego balkonika. Lekką konstrukcję zaprojektowano wyłącznie z myślą o jednej funkcji; balkonik dostępny jest tylko z drabiny. Jest ażurowy, więc widziany z salonu nie przytłacza, pozostając oryginalną dekoracją.
Widokiem rodzinnych zasobów bibliotecznych można się cieszyć niemal z każdego miejsca w mieszkaniu. Duża przestrzeń dzienna jest pozbawiona podziałów; organizują ją porozstawiane w grupach meble. Proste sofy, fotele i krzesła z lat 50., lampy z małych francuskich manufaktur i wielkich słynnych włoskich firm, obrazy... Nad wszystkim unosi się nostalgiczny duch vintage.
Ale ten dom nie przypomina urządzanych według żurnali modnych wnętrz, w których zestawia się powojenne starocie w kompozycje zaplanowane na wymiar i pod kolor. Tu szyk jest jakby mimowolny, a wdzięk niewymuszony. Mocne kolory żyją ze sobą w doskonałej harmonii, materiały się zgadzają, kształty dogadują. Widać, że choć wszystko precyzyjnie tu zaplanowano, te wnętrza nie są wynikiem chłodnej analizy. Są raczej obrazem stylu życia szczęśliwej i niezwykle kreatywnej rodziny.