Mieszkanie z układem charakterystycznym dla starych kamienic - przede wszystkim z przestronnym holem - to był cel poszukiwań Justyny i Marka. - Wydawało się, że znajdziemy takie bez trudu - opowiada Justyna - ale nic bardziej błędnego! Przerzuciłam dziesiątki ofert z rynku wtórnego. Bez efektu. Oczywiście były lokale, które spełniały nasz warunek, ale większość z nich miała za duży metraż. Pozostało przyjrzeć się dokładnie propozycjom deweloperów. Odpowiednią wytropiłam na Muranowie.
Budynek - typowy nowoczesny apartamentowiec, ale wokół sporo starej zieleni, a z balkonu widok na ogródki działkowe. - Centrum miasta, stacja metra o rzut beretem, zatem wszędzie blisko, a w dodatku mąż do pracy może chodzić na piechotę. Tak więc lokalizacja bez pudła - mówi Justyna. - A i samo mieszkanie idealne: sto piętnaście metrów kwadratowych, cztery pokoje, trzy balkony i duży, dwudziestometrowy hol. Nic dodać, nic ująć.
Trzeba było tylko od razu wprowadzić drobne poprawki: zamiast dwóch małych łazienek i wciśniętej między nie garderoby zrobiliśmy jedną dużą łazienkę i pralnię obok niej, zaś kuchnię zamknęliśmy od strony holu, bo pierwotnie także i tam było przejście. Dzięki temu w holu stworzyło się miejsce na dużą szafę na buty, a w kuchni na zabudowę z lodówką i piekarnikiem. Przy tym pomieszczenie zyskało lepszy kształt, przestało być wąską dziurawą kiszką. Architektkę, której powierzyli urządzanie nowego lokum, Justyna znalazła przypadkiem.
- Pewnego razu, gdy przeglądałam pisma wnętrzarskie, wpadł mi w ręce egzemplarz Czasu na Wnętrze. Spodobało mi się zdjęcie na okładce. Fajne mieszkanie, pomyślałam. Sprawdziłam nazwisko projektanta: Joanna Żabińska, z pracowni projektowej Studio Plan. I tak poznaliśmy panią Joasię, której pomoc okazała się nieoceniona.
Założenie było proste: miało być praktycznie, bardzo funkcjonalnie, elegancko, ale nie bardzo dekoracyjnie.
- Mamy dwa koty, a przy nich trudno o idealny porządek. Dlatego chciałam, żeby wszystko mogło być pochowane, nic na wierzchu i żadnych zbędnych ozdóbek. A kolory? Te piękne szarości w różnych odcieniach zaproponowała projektantka. Bardzo mi to odpowiadało, bo w poprzednim mieszkaniu było kolorowo, a ja lubię zmiany i szybko się nudzę - mówi Justyna. - Zresztą - dodaje ze śmiechem - w przeciwieństwie do mojego męża, który na początku kręcił nosem nawet na sam pomysł przeprowadzki. Za to teraz jest zachwycony!
Stonowane, neutralne kolory, proste, wyłącznie niezbędne sprzęty, niemal zupełny brak ozdób - a jednak urządzone w ten sposób wnętrze nie wygląda ascetycznie. Brak dekoracji? Pozorny! Bo czyż nie są dekoracją niezwykłe lampy w kształcie lustrzanych kul, w których odbija się wnętrze? Albo długa, nieregularna półka na książki, zarazem praktyczna i ozdobna, wisząca na ścianie, którą pokryto tynkiem imitującym beton? A już akcentem, który naprawdę robi wrażenie, jest fragment ściany z telewizorem pokryty... deskami ze starej stodoły.
- Ta ściana miała być wykończona zupełnie inaczej - opowiada Justyna - ale pojawił się problem: wygórowana cena, jaką zaśpiewali wykonawcy. I wtedy pani Joasia wpadła na pomysł, żeby wykorzystać zwykłe deski z rozbiórki. Takie surowe, z dziurami po gwoździach, niewykończone, jedynie zaimpregnowane. Efekt przeszedł nasze oczekiwania! Jednak żadne szczęście nie trwa wiecznie, więc ostatnio miny nam zrzedły: oglądamy telewizję jednocześnie słuchając odgłosu żerujących korników... Nie spodziewałam się tego, ale cóż, gdy przyjdzie pora, po prostu trzeba będzie deski wymienić. Zresztą czeka nas pewnie jeszcze jedna wymiana.
Piękna złoto-srebrzysta tapeta w sypialni nie tylko ślicznie zmienia odcień w zależności od światła, ale też, niestety na trwałe, zmienia się pod dotykiem. Zbyt późno się zorientowaliśmy, że pozostaje na niej każdy odcisk palca... Szczęśliwie tapeta nie zęby, można ją usunąć bez bólu - żartuje gospodyni. Na pewno za to nie trzeba będzie usuwać innej efektownej dekoracji - tym razem w łazience, gdzie ściana nad wanną jest pokryta ręcznie wykonanym malowidłem. - To również był pomysł projektantki.
Mieliśmy tę ścianę wyłożyć płytkami imitującymi drewno, tymczasem dostawca wydłużył termin, a nam zależało na czasie. Trzeba było szukać szybkiego rozwiązania. Pani Joasia podpowiedziała malowidło. I poleciła artystę, który miałby je wykonać. Pomysł dość niekonwencjonalny, pomyślałam, ale czemu nie? Nie było projektu w miniaturze, obraz powstawał wprost na ścianie, a my do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, jak będzie wyglądał - wspomina Justyna. - Efekt był więc miłą niespodzianką. Jak ściana jest zabezpieczona? Polakierowana, nie ma obawy, że pewnego dnia kwiaty spłyną.
Mieszkanie zostało wykończone w cztery miesiące. Od a do z! - Dzięki projektantce mieliśmy wyjątkowo sprawną ekipę wykonawców, a stroną logistyczną zajmowałam się sama. Mam w tym spore doświadczenie, bo to już czwarte mieszkanie, które z mężem urządzaliśmy. Ale fakt, że najbardziej pracochłonne. Liczył się najmniejszy drobiazg, bo nawet zwykłe gniazdko wpływa na wygląd wnętrza. A ja chciałam, żeby było idealnie. Może jest w tym trochę próżności - śmieje się Justyna - ale co tam! Warto było się postarać!