Dla mojego pokolenia symbolem tandety i ohydy była Cepelia. Kojarzyła się nam przede wszystkim ze słomą, wełnianymi makatkami oraz pseudogóralskimi zydlami, obowiązkowo zdobionymi wypalonymi lutownicą wzorkami.
W sklepach Cepelii pachniało kurzem, starym sianem oraz zażenowaniem, płynącym z desperackich i bezowocnych wysiłków udowodnienia, że nasza polska wieś ma coś do powiedzenia w dziedzinie artystycznej pomimo zatrważających braków w guście, że o higienie czy uzębieniu nie wspomnę.
Sklepy Cepelii były przestronne i puste. Nigdy w życiu nie widziałem kolejki w żadnym z nich nawet w czasach, gdy stanie w kolejkach z wymogu awansowało do rangi hobby naszych rodaków. Lata minęły, ustrój się zmienił, lecz Cepelia przetrwała. Dziś ma mniej sklepów, za to są one znacznie bardziej ekskluzywne i przypominają galerie sztuki, a nie stragany z wytworami ludowego rzemiosła artystycznego. Głównie dla potrzeb zagranicznych turystów Cepelia prezentuje teraz pełną Carrollowskiej fantazji, całkowicie fałszywą wizję uchachanej, uchocholonej, wykrochmalonej i zdrowej jak byk wsi polskiej z pawim piórkiem wbitym w strzechę.
A przecież sama idea Cepelii była słuszna. Zgromadzić spółdzielnie zrzeszające drobnych, czasami ludowych, a czasami nie, artystów, otoczyć ich opieką i umożliwić sprzedaż rękodzieł. Czy jednak dziś ma rację bytu? Najbardziej utalentowanymi ludowymi artystami okazują się emigranci z wielkich miast, którzy po to, by tworzyć w spokoju, przenoszą się na wieś.
Natomiast ci, którzy na wsi się urodzili i odkryli w sobie talent, czym prędzej tę wieś opuszczają, szukając szczęścia i wielkiej kariery w miastach. Co z rękodzielnikami - i wcale nie mówię tu o ludowych artystach, ale wszystkich ludziach, którzy chcą spełniać się artystycznie na mniejszą skalę? Tych, którzy mają dobre pomysły i talent, ale nie interesuje ich autorska wystawa w Zachęcie, a po prostu dotarcie do odbiorcy, który doceni ich dzieła i się nimi zachwyci?
Szczęśliwie powstaje coraz więcej miejsc, w których są witani z otwartymi ramionami. Jednym z nich jest warszawski Las Rąk mieszczący się w podwórzu kamienicy nr 41 przy ulicy Hożej. To sklep, galeria, miejsce warsztatów, koncertów i jednodniowych wernisaży. Są tu prace doświadczonych, cenionych artystów, takich jak Jacek Andrzejewski, którego kamienne, w ogromnym stopniu recyclingowe obrazy, witraże i lampy rozświetlają przestrzeń Lasu Rąk, a także prace młodych, początkujących artystów, którzy prezentują tu przedmioty w duchu czasu - często przetworzone, ekologiczne i konstruowane z poczuciem humoru.
Zegarki na rękę z paskami ze starych krawatów proponuje Kahuna; torebki z płyt winylowych - Magdalena Świder; patery wykonane z tego samego materiału, czyli miski długogrające - Ola Zadrożna; biżuterię z plastikowych butelek - Ekoista; maskotki i zabawki z lumpeksowych ubrań - Gagani i wielu, wielu innych. Jest tu dosłownie wszystko - od brawurowo restaurowanych mebli, przez obrazy po kapelusze i instrumenty muzyczne.
Las Rąk to przyczółek ekologicznych polskich designerów, ale jest ich już tak wielu, że ich prac nie sposób byłoby zgromadzić w jednym tylko sklepie. W zeszłym miesiącu zaproponowałem ranking najciekawszych i najbardziej niezwykłych projektów z odzysku zagranicznych twórców. Czas na naszych mistrzów designerskiego recyclingu.
Niekwestionowanym numerem jeden jest dla mnie genialna komoda ze starych walizek zaprojektowana przez Grzegorza Cholewiaka oraz jego modułowe, tekturowe kostki meblowe, z których można budować półki i regały. Miejsce drugie przyznałbym nadmuchiwanej sofie z papierowych worków powietrznych zaprojektowanej przez Malafor, czyli Agatę Kulik-Pomorską i Pawła Pomorskiego. A miejsce trzecie - Dobrej Robocie MOWOstudio Moniki Elikowskiej-Opali i Wojciecha Opali –- czyli taboreto-stołkom z pieńków pieczołowicie obrobionych przez bobry. Wydaje mi się, że bobra można by określić mianem twórcy ludowego. Sprawdzę w Cepelii.