Mieszkając w bloku, często marzymy o domu z ogrodem, koniecznie przy lesie. Ale bywa i odwrotnie. Agnieszka i Robert dziewięć lat temu przeprowadzili się do nowego segmentu na skraju warszawskich Bielan, przy wylotowej drodze do miasta. Z salonu tylko krok na taras i niewielki, ale własny trawnik, a za płotem - las. Idealnie. Gdy urodziła się Marysia, docenili ogródek jeszcze bardziej.
Jednak zbliżał się czas, gdy mała miała pójść do szkoły i wówczas pojawiły się wątpliwości. - Dom stał na uboczu, przystanek daleko, a ulica pusta, kiepsko oświetlona. Nie wyobrażałam sobie, że kiedyś dziecko będzie chodziło tamtędy samo. Oczyma duszy już widziałam się w roli kierowcy własnej córki. I wcale mi się ta rola nie podobała - wspomina Agnieszka. - Dlatego zdecydowaliśmy: szukamy mieszkania w bloku, najlepiej na Starym Żoliborzu, który lubię i gdzie pracuję.
Ogłoszeń agencyjnych nawet nie oglądali. Okazało się, że tuż obok pracy Agnieszki - w tym samym budynku! - jest mieszkanie, które właściciel chętnie sprzeda. - I tu zaczęły się przygody - wspomina Agnieszka. - Pierwszy kłopot: ów właściciel był Kurdem i właśnie przebywał gdzieś w Iraku. Trzeba go było wytropić, a umowę przedwstępną podpisać na odległość.
W końcu wpłaciliśmy zaliczkę, sprzedaliśmy dom i... grom z jasnego nieba! Nasz Kurd dostał wylewu, leży w szpitalu i nie może przylecieć do Polski, żeby sfinalizować transakcję. Tak więc zaliczyłam parę bezsennych nocy, zanim po dłuższym czasie udało się wszystko szczęśliwie zakończyć...
Mieszkanie, 130 m², wymagało generalnego remontu. Nieużywane przez lata, było w kiepskim stanie, w dodatku jego rozkład pozostawiał sporo do życzenia. Nowi gospodarze postanowili wyburzyć kilka ścian - otworzyć na salon zamkniętą dotąd kuchnię, zlikwidować małą i nieporęczną garderobę obok sypialni, co pozwoliło powiększyć łazienkę tak, by zmieściła się w niej duża kabina prysznicowa.
- Dokładnie wiedziałam, czego chcę, obawiałam się tylko, że nie będę potrafiła sama wszystkiego wyliczyć, wymierzyć, ustalić, gdzie umieścić punkty świetlne i którędy przeprowadzić nowe rury w łazience, bo hydraulikę również trzeba było poprawić - opowiada Agnieszka. - Pomogła mi w tym Justyna Puchała, właścicielka pracowni Yesdesign. Resztą postanowiłam zająć się sama, choć nie ukrywam, że skorzystałam z kilku podpowiedzi projektantki. Dzięki niej zwróciłam uwagę na przykład na gres idealny do łazienki czy krzesła i żyrandol, które później wylądowały w naszym salonie.
Pierwszy etap prac równał się totalnej demolce. Likwidacja ścian, zrywanie starej podłogi, skuwanie terakoty w kuchni i łazience trwały dwa miesiące. - Przy okazji przekonałam się, że mamy przemiłych sąsiadów. Do dziś jestem im wdzięczna, że tak cierpliwie wytrzymali te łomoty - mówi Agnieszka. - A ja w tym czasie odnalazłam w sobie żyłkę "poszukiwacza skarbów" - śmieje się. - Bez końca tkwiłam w Internecie, biegałam po sklepach, wertowałam pisma wnętrzarskie, wypatrując pomysłów, sprzętów, nawet drobiazgów, które pasowały do mojej koncepcji.
A koncepcja - przynajmniej w ogólnych zarysach - była gotowa jeszcze zanim Agnieszka i Robert podjęli ostateczną decyzję o przeprowadzce. Poprzedni dom urządzili bardzo kolorowo, nowocześnie i po latach mieli ochotę na zmiany. Zamiast ultranowoczesności - styl angielski, zamiast dominującego pomarańczowego - fiolety i szarości... Wszystko to Agnieszka miała dokładnie przemyślane.
- Ale bez kupna nowego mieszkania nic by z realizacji tych pomysłów nie wyszło - mówi. - Za to teraz mogłam poszaleć. Zależało mi na urządzeniu stylowym, ale nie retro, dlatego oprócz mebli stylizowanych na angielskie szukałam rzeczy, które byłyby nowoczesnym akcentem, zabawnym, dodającym lekkości. Stąd na przykład przezroczysty gięty stolik obok solidnych, staroświeckich foteli albo żyrandole - z kryształami, a jednak całkiem współczesne. Punktem wyjścia była dla mnie fioletowa kanapa, którą udało mi się wypatrzyć na samym początku poszukiwań, i do której dobierałam później pozostałe elementy salonu: fotele, zasłony, krzesła...
Pokój dziecięcy. Chcąc wynagrodzić Marysi utratę ulubionego ogródka, rodzice urządzili jej pokój jak z bajek o księżniczkach. Taki, o jakim marzą małe dziewczynki. |
Chociaż nie. Pierwszy był stół. Kupiliśmy go wcześniej, jeszcze nie wiedząc, czy ostatecznie choroba właściciela nie pokrzyżuje nam planów i kupno mieszkania w ogóle dojdzie do skutku. Stał w garażu zamiast samochodu Roberta i czekał... Agnieszka umówiła się z mężem, że sama zajmie się urządzeniem domu, podczas gdy on zaopiekuje się Marysią. - Świetny układ, polecam - śmieje się. - Tylko dzięki temu udało mi się nie tylko znaleźć to, co chciałam, ale przy okazji sporo zaoszczędzić. Bo gdy coś mi się spodobało, miałam dość czasu, żeby sprawdzić, czy gdzieś indziej można kupić tę samą albo bardzo podobną rzecz taniej.
Ot, choćby baterie w łazience: te, którymi się zachwyciłam, z kryształowymi uchwytami, miały cenę kosmiczną. Przetrzepałam Internet i znalazłam bardzo podobne, ale bez porównania tańsze. Albo portal kominkowy w salonie: wypatrzyłam jeden, bardzo dobrej firmy, i oczywiście bardzo drogi. Tymczasem stolarz zrobił mi jeszcze lepszy, bo w idealnie dobranym kolorze, za połowę ceny! Najdłużej szukałam łóżka. Miało mieć dwa metry szerokości i tu był problem: wszystkie, które mi się podobały, były węższe.
W końcu znalazłam odpowiednie, "zdjęłam" je z wystawy, a więc z rabatem. Dopisało mi szczęście! Niezwykłym, rzec można "tytułowym", elementem w mieszkaniu są brzozy - kilkanaście najprawdziwszych pni. Wysokie, sięgające do sufitu, tworzą prawdziwy zagajnik, osłonięty szkłem. Przy zakupie tej konstrukcji Agnieszce również dopisało szczęście.
- Wpadłam na nią w salonie z kuchniami, gdzie stały jako dekoracja. Zapytałam, czy nie zrobiliby mi podobnej. Trochę się zdziwili, ale powiedzieli: Czemu nie? I podali cenę. Wysoką. A potem, gdy się do nich zgłosiłam, okazało się, ze salonu już nie ma, a niepotrzebną dekorację, brzozy razem ze szklaną osłoną, mogę kupić za grosze. I jeszcze jedna niespodzianka: całość idealnie pasowała rozmiarem do naszego mieszkania! Teraz z korytarza widać nie kanapę, lecz brzozowy "lasek". Właśnie o taki efekt mi chodziło!