Trzy wieki historii - już sama ta informacja brzmiała ekscytująco... Dorota i Aleksander od dawna szukali starego budynku, który mogliby reanimować i w nim zamieszkać. O istnieniu folwarcznych czworaków w Czechowicach-Dziedzicach i o tym, że są do sprzedaży, dowiedzieli się przypadkiem. Na podjęcie decyzji o kupnie, potrzebowali zaledwie dwóch tygodni.
- Zawsze mieliśmy słabość do starej architektury - opowiada Dorota. - Szukając miejsca dla siebie, długo rozglądaliśmy się za jakimś leciwym wiejskim domem. W końcu kupiliśmy mieszkanie w centrum Bielska, ale tamten dawny pomysł wciąż nam chodził po głowie. I wreszcie otworzyła się szansa, by go zrealizować.
Zostaliśmy właścicielami jednego z najstarszych budynków mieszkalnych w Czechowicach! Pięćdziesiąt metrów obok - stanowisko archeologiczne. Ruiny starego gródka, datowanego na XIV wiek. Zaniedbane, żadna turystyczna atrakcja. Sto metrów obok - rokokowy pałac Kotulińskich. Odrestaurowany, piękny. Z tym pałacem niegdyś sąsiadował folwark i czworaki dla służby są pozostałością właśnie po nim. - O ich zakupie zadecydował duch i charakter tego miejsca - mówi Dorota.
Ów duch musiał zapewne przemawiać wyjątkowo przekonująco, bo stan obiektu wcale do kupna nie zachęcał. Budynek, w którym po wojnie przez kilkadziesiąt lat mieściły się jakieś warsztaty i magazyny, wyglądał, jakby nie pamiętał najmniejszego remontu...
- Od początku było jasne, że teraz należy mu się generalny, od parteru aż po dach, którego cała konstrukcja była do wymiany - wspomina Dorota. - Ale ogromu przedsięwzięcia sobie nie wyobrażaliśmy!
Same prace przygotowawcze - od inwentaryzacji po projekty - trwały blisko rok. Zadanie, przed którym stanęli nowi gospodarze było trudne, bo nie zachowały się żadne dokumenty, plany czy zdjęcia. - A zależało nam na tym, by zmienić tu jak najmniej, pod żadnym pozorem nie mogliśmy naruszyć bryły budynku, ścian nośnych, układu okien - opowiadają.
Lista przewidzianych w planie prac była imponująca: od pozycji dla każdego oczywistych, czyli wymiany stolarki czy zaprojektowania od nowa kompletu instalacji, po zaizolowanie budynku przed wilgocią, bo bliskie sąsiedztwo stawu już się zaczynało dawać starym murom we znaki.
- Chcieliśmy w miejscu dawnego stryszku na siano mieć poddasze użytkowe, więc trzeba było wylać solidny strop i zrobić klatkę schodową, która tu nigdy wcześniej nie istniała. Wiadomo było, że wymiany wymaga konstrukcja dachowa, że trzeba zrobić nowe podłogi - wylicza Dorota - jednak gdy się zaczął remont, niespodzianka goniła niespodziankę.
Raz po raz odkrywaliśmy uszkodzenia, a to w stropach, a to w ścianach... Na przykład w solidnym, litym starym murze o grubości metra, zaskoczyły nas dylatacje, które prawdopodobnie pełniły funkcję izolacyjną, ale bardzo utrudniły nam montaż stalowych nadproży.
Remont ciągnął się dwa lata. - I są to dwa lata, których lepiej nie wspominać. Teraz podchodzimy do niego z dystansem, ale nie był to łatwy okres - śmieje się Dorota. Za to chętnie opowiada o tym, jak nadawała rewitalizowanym wnętrzom ostateczny szlif.
- Od początku było wiadomo, że będziemy tu nie tylko mieszkać. Czterysta metrów kwadratowych powierzchni pozwalało myśleć o prowadzeniu działalności gospodarczej. Postanowiliśmy więc zaaranżować przestrzeń tak, by można było organizować tu szkolenia, warsztaty...
Przy takim założeniu wnętrza musiały być zaaranżowane elastycznie, by w każdej chwili można było poprzesuwać meble i na przykład w salonie, gdzie wczoraj trwało rodzinne spotkanie, dziś mogły się odbyć warsztaty plastyczne. Stąd pomysł na meble z palet na kółkach. I na palety, które raz mogą być kanapą, a innym razem blatem, przy którym dzieci mogą rysować. Nawet nasze łóżko w każdej chwili może wyjechać z sypialni i zamienić się na przykład w miejsce do siedzenia w sali konferencyjnej.
Najlepsze są rozwiązania najprostsze - Dorota, zawodowo zajmująca się również dekorowaniem wnętrz, w swoich czworakach wcieliła tę prawdę w życie. - Tutaj wiele pomysłów narzucało się samo, w sposób naturalny - opowiada. - Na przykład goła cegła na ścianach: wiedzieliśmy od konserwatora, że nie możemy pokrywać jej tynkiem, bo stary mur musi oddychać.
Większość ścian musiała więc pozostać w pierwotnym stanie. I jest pięknie. Albo oświetlenie w salonie: żeby było skuteczne, lampy musiały wisieć na dłuuuugich sznurach. To wnętrze ma przecież cztery i pół metra wysokości! Dziesięć białych, kartonowych abażurów zawieszonych na różnych poziomach, kołysanych najmniejszym drgnieniem powietrza - nic prostszego, a jaki efekt! Czasem tylko zmieniam abażury, żeby nie był nudno.
- Uwielbiam styl skandynawski, jego prostotę i naturalność - kontynuuje Dorota. - Stąd kierunek, jaki przyjęłam tutaj. A poza tym kocham to, co stare, autentyczne. Zniszczone? Być może, ale za to niepowtarzalne! Bardzo lubię takie stare przedmioty obsadzać w całkiem nowych, zaskakujących rolach. Nie miałam na przykład serca wyrzucać rzeczy, które tu zastałam. No i w salonie stanęły dwa stoły: wielkie drewniane bębny, na które kiedyś, w czasach gdy był tu magazyn, nawinięte były kable. Mamy też starą drabinę, wysoką na trzy i pół metra, z której czasem robimy regał, a kiedy indziej zawieszamy na niej lampy.
Za sprawą Doroty i Aleksandra stare czworaki zamiast zniszczeć, tętnią życiem, zyskały niepowtarzalny klimat i atmosferę. A gospodarze, zachęceni sukcesem przedsięwzięcia, planują kolejne wyzwanie. - Do czworaków przylega budynek folwarcznej gorzelni, także przewidziany do rewitalizacji. Klimatyczne piwnice, wielkie stryszysko ze starymi dechami, które wygląda jak spichlerz - opowiadają. - Tam dopiero będzie zabawa!