Niewiele jest w historii sztuki znanych rodzeństw. W polskiej zaledwie kilka: oprócz artystów ze słynnego klanu Kossaków, bracia Seidenbeutlowie, Maria i Józef Jaremowie oraz najsłynniejsi - Maksymilian i Aleksander Gierymscy.
Maksymilian Gierymski był starszy o cztery lata. Jako pierwszy pojechał więc na studia do Monachium, będącego wówczas ważnym ośrodkiem kulturalnym i edukacyjnym, przyciągającym wielu Polaków. Na naukę dostał stypendium rządowe. I nie byłoby może w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że uzyskał je, bo jego prace spodobały się namiestnikowi Królestwa Fiodorowi Bergowi. Generał zamówił więc u młodego artysty obraz "Czerkiesi pędzący do ataku".
W środowisku zawrzało, bo kilka lat wcześniej Maksymilian walczył w powstaniu styczniowym, stłumionym przecież przez Berga, nie bez pomocy uchodzących za bezwzględnych, znienawidzonych przez Polaków, Czerkiesów.
Współczesny Gierymskim krytyk Antoni Sygietyński pisał eufemistycznie, że "przedmiot obrazu był zgoła niesympatyczny". Tak czy inaczej, Maksymilian do Monachium wyjechał. Do Polski już na stałe nie wrócił. Przyjeżdżał tu tylko na wakacje, chłonąć atmosferę i wykonywać szkice.
W bawarskiej stolicy odnalazł się szybko, a i kompanów mu nie brakowało. Ponoć przyciągał ich... samowar. Maksymilian Gierymski łatwo nawiązywał kontakty. Miał wyjątkowy urok osobisty, a do tego nienaganne maniery. Z jednej strony dobrze zorganizowany realista - nie tylko w sztuce - z drugiej wrażliwiec o melancholijnym usposobieniu. Szybko zdobył nie tylko sympatię kolegów, ale i zainteresowanie kolekcjonerów, które przyszło po międzynarodowych wystawach w Monachium i Wiedniu.
Obrazy Maksa Gierymskiego kupił nawet sam Franciszek Józef, a posadę nadwornego batalisty zaproponował artyście turecki sułtan. Tylko w Polsce jakoś nie mógł się Maks przebić. Prace, jakie wysyłał na organizowane tu ekspozycje, spotykały się w najlepszym wypadku z obojętnością. Postanowił zatem zrezygnować z prób wystawiania obrazów w krajów i pędził dostatni, acz bardzo pracowity żywot w Monachium.
W swoich obrazach łączył umiejętność rzeczowej obserwacji prozy życia z romantyczną nastrojowością. Malował pejzaże, najczęściej z Mazowsza i Podlasia, sceny rodzajowe, głównie z życia małych miasteczek, wątki powstańcze i wojskowe, a także sceny myśliwskie nawiązujące do rokoka. Zwłaszcza te ostatnie bardzo się kolekcjonerom podobały.
W 1869 r. dołączył do niego 19-letni Aleksander Gierymski. Wspominał go z tamtych czasów Stanisław Witkiewicz, krytyk i malarz, ojciec Witkacego: "Wtenczas był już człowiekiem samotnym, w niezgodzie z otoczeniem, w niezgodzie z samym sobą, ze sztuką, z życiem.
Na tle [...] swoich najbliższych kolegów odcinał się swoją twarzą bladą, nieraz napiętnowaną jakimś bólem i niepokojem pomieszanym z goryczą i ironią. Czuł on i wiedział, kim jest, czuł swoją odrębność, niezależność i siłę talentu, która dla najbliższego otoczenia ginęła w blasku talentu, sławy i stanowiska starszego brata".
Nie dorównywał mu też w kwestii życia towarzyskiego. Aleksander Gierymski był zamknięty w sobie, zachowywał dystans. Za to na polu sztuki radził sobie nieźle - za obraz dyplomowy otrzymał złoty medal. Na swobodę twórczą pozwalały mu pieniądze, jakie zarabiał Maks. Niestety przypłacił to zdrowiem. W następnym roku Gierymscy głównie jeździli po uzdrowiskach. Nie pomogły najnowsze metody w stylu pneumatycznego aparatu powiększającego pojemność płuc.
Maks zmarł niebawem w jednym z bawarskich uzdrowisk. Miał 28 lat. Przyczyną było zapalenie opłucnej. Wszystkie ważne obrazy namalował w niecałe cztery lata. Po jego pogrzebie Aleksander powiedział: "Ja od śmierci brata zostałem człowiekiem". Przy okazji dostał mu się niezły spadek. W 1875 r. przyjechał do Warszawy.
Z całej rodziny żyła już tylko jedna siostra. Ojciec umarł w styczniu tego roku, matka kilka lat wcześniej, podobnie jak starsza siostra. Była to zresztą wstrząsająca historia, która nie pozostała bez wpływu na obu braci i ich sztukę. Binia zmarła po porodzie. Przynajmniej tak myślano, gdy wyprawiano jej pogrzeb. Kilka miesięcy później, gdy chowano przy niej zmarłego synka, okazało się jednak, że zakopano ją żywcem. Miała pogryzione ręce.
Gdy Aleksander pojawił się w Warszawie, przeżywał akurat chwilę sławy. Ale do tutejszego środowiska malarzy raczej go nie ciągnęło. Za to na słynnych wtorkach w salonie Heleny Modrzejewskiej bywał często. Kochał się w niej bowiem beznadziejnie już od czasów studiów. A miał sporą konkurencję, bo pod urokiem aktorki pozostawali m.in. Henryk Sienkiewicz, Stanisław Witkiewicz i Adam Chmielowski (późniejszy Brat Albert, notabene święty...).
Modrzejewska nie pozostawała zupełnie obojętna na umizgi o dziesięć lat młodszego Gierymskiego i nie wiadomo, jak by się sprawa skończyła, gdyby nie interwencja męża aktorki hrabiego Chłapowskiego, po której Aleksander spakował manatki i wyjechał do Rzymu.
Tamte czasy wspominał mało entuzjastycznie: "mam siebie, którego nie lubię i muszę mieć ciągle - za to nie mam pieca. Mam towarzystwo, co mi nerwy rozstraja do reszty, dziewczynę, którą nie lubię i obrazy, które nienawidzę - nie mam spokoju".
Był to okres poszukiwań i doskonalenia warsztatu, analizy zjawisk optycznych, światła. Zbliżał się w tym do impresjonistów, jednak pozostał przy realizmie w przedstawianiu. Ze swoich obrazów nie był zadowolony, tworzył ich różne wersje, nieustannie przemalowywał.
Ponoć do słynnego płótna "W altanie" (lub jego poprzedniej wersji) nie mógł się już zbliżyć, bo sterczały z niego "potworne sople farb, stalagmity, tworzące z powierzchni obrazu rodzaj plastycznej mapy łańcucha górskiego. [...] On wiedział, ile jego szaleństwa, rozpaczy, zdenerwowania było pogrzebanych pod tymi warstwami farb". Tak pisał Witkiewicz, potwierdzając, że faktycznie obraz wyglądał na bardzo wymęczony.
Frustrację pogłębiała nędza, w jaką popadł Aleksander. Przez cztery lata nie sprzedał żadnego obrazu. Pocieszał się, że w wielu przypadków powodzenie artystów przychodziło w późnym wieku, żartując nawet, że "Muza jest kochanką łysych głów i reumatyzmów". Wrócił więc do Warszawy, choć miał świadomość, jaki jest stosunek społeczeństwa polskiego do sztuki, który ujął dosadnie, mówiąc, że: "Lepiej być koniem wyścigowym w Polsce niż malarzem".
Tu, w latach 80., namalował swoje najlepsze obrazy, m.in. wspomniane "W altanie" "Pomarańczarkę" czy "Święto Trąbek". Od ludzi nadal stronił, chyba że była to warszawska biedota Powiśla, Solca czy Starego Miasta. Obserwował ich i malował, realistycznie, a przy tym nastrojowo. Scen ukazujących nędzę nizin społecznych nikt kupować nie chciał, toteż malarz zajął się zarobkowo ilustratorstwem, podejmując współpracę z kilkoma warszawskimi pismami. Nie zaspokajało to jednak jego artystycznych ambicji.
Niedoceniony, rozżalony, wyczerpany psychicznie opuścił Warszawę i przez Wiedeń oraz Rzym przybył wreszcie do Monachium, gdzie zaczęło mu się lepiej wieść finansowo. Pociągało to nocne życie miasta, mrok nocy, rozświetlany latarniami. Efektem tego była seria nocnych nokturnów.
Trochę lepiej czuł się w Paryżu. Nie pobył tu jednak długo. Kilka lat spędził w Krakowie, czy też raczej w okolicach. Pracował w Bronowicach u Włodzimierza Tetmajera - Gospodarza z "Wesela" Wyspiańskiego, gdzie namalował m.in. "Trumnę chłopską". W Krynicy zaś koił nerwy, ponoć nie tylko za pomocą zdrowotnych wód.
Plotka głosi, że to wtedy właśnie poczęty został słynny malarz prymitywista Nikifor, a Gierymski miał w tym kluczowy udział. Nie zagrzał tu jednak długo i nie mogąc znaleźć sobie miejsca, tułał się kilka lat po Europie, malując głównie architekturę i pejzaże w technice zbliżonej do impresjonistycznej.
Kiedy patrzy się na te rozświetlone słońcem włoskie pejzaże, trudno sobie wyobrazić, że niedługo po ich namalowaniu autor zmarł w szpitalu psychiatrycznym, wykończony wieloletnią depresją. W jednym z ostatnich listów skierowanych do siostry pisał: "Wiesz, jacy my artyści jesteśmy - ciągle gonimy za tym, co od nas daleko [...] - nie spoczywamy aż w grobie. Jeżeli przychodzą chwile, że się odrywamy od tego koła, w jakie jesteśmy wpleceni, to wierz mi, nie umiemy tak samo kochać i zajmować się wszystkim, jak inni. Ale znowu wracamy do koła i znowu gonimy [...]. Takie to głupie życie nasze!".
Teraz nadarza się nie lada okazja, żeby przyjrzeć się twórczości braci Gierymskich. Trwa bowiem duży projekt przygotowany przez Muzea Narodowe w Krakowie i Warszawie. To tegoroczny hit wystawienniczy, którego nie można przegapić. W Krakowie możemy oglądać wystawę "Maksymilian Gierymski. Dzieła, inspiracje, recepcja" (25 kwietnia - 10 sierpnia), w Warszawie zaś prezentowana jest ekspozycja "Aleksander Gierymski 1850-1901" (20 marca - 10 sierpnia).