Zawsze chciałem mieszkać na typowym poddaszu. Niestety, "typowe poddasze" było poza moim zasięgiem, dlatego musiałem się zadowolić substytutem - śmieje się Witek, młody chirurg, który zupełnie nie wygląda na swoją stateczną profesję.
Doskonale za to pasuje do podniebnego M-2, położonego na najwyższej, ósmej kondygnacji modernistycznego budynku z lat 50., jakich wiele na pograniczu warszawskiego Mokotowa i Centrum.
Mieszkanie, mimo wątpliwości gospodarza, ma jednak zestaw cech odróżniających je od typowego blokowego lokum. To brak sąsiadów - na swoim poziomie Witek ma za ścianą tylko pomieszczenia techniczne, klatkę schodową i… wiatr. Są tu także nieznaczne skosy.
Może nie takie, które od progu narzucają "strychowy" charakter, ale wystarczające, by skutecznie skomplikować prace wykończeniowe. Są wreszcie widoki - podniebne, panoramiczne; jak na prawdziwe poddasze przystało.
Początki nie były obiecujące. Kiedy Witek pierwszy raz odwiedził wypatrzone wśród internetowych ofert mieszkanie, nie chciał nawet zaglądać w głąb ciemnego korytarza. Ściany, pokryte boazerią z poprzedniej epoki, szczelnie grodziły przestrzeń zabudowaną systemem zmyślnych schowków i pawlaczy, a pociemniała ze starości dębowa klepka, odspojona miejscami od podłoża, żyła własnym życiem.
Trzeba było nie lada wyobraźni, żeby w miejscu ciemnego przytłaczającego wnętrza zobaczyć jasne i przestronne studio. Szalę przeważył duży balkon, znacznie dłuższy niż te na pozostałych piętrach, i widoczna z niego miejska panorama, z jednej strony obejmująca dachy starego Mokotowa, z drugiej sięgająca Wisły z Mostem Siekierkowskim i zieloną wyspą Łazienek Królewskich po drodze. A przy tym urozmaicona niecodziennym metropolitalnym dodatkiem - lustrzaną bryłą biurowca po przeciwnej stronie ulicy.
Później, gdy wnętrze już rozjaśniono i otwarto, zastępując zwykłe okno w salonie dużym przeszkleniem do podłogi, wyszło na jaw, że gigantyczne lustro biurowej elewacji pełni wobec mieszkania funkcję służebną: popołudniami odbija promienie zachodzącego słońca, doskonale doświetlając pokoje. A właśnie o światło i przestrzeń toczyła się tu gra.
Kontakt z Barbarą Łaźniewską, prowadzącą pracownię Indoor, doradziła Witkowi kuzynka, architekt krajobrazu. Nie pomyliła się - fuzja dwóch indywidualności zaowocowała pełnym porozumieniem. Pomysły kleiły się jeden do drugiego, budując spójną całość.
- Ponieważ Witek miał sporo własnych koncepcji, skoncentrowałam się na stałych elementach aranżacyjnych: rozkładzie pomieszczeń, materiałach, kolorystyce - przyznaje Basia. Ale to właśnie one stworzyły kanwę dla mebli i przedmiotów zgromadzonych przez gospodarza.
Układ funkcjonalny mieszkania zmieniono nieznacznie, za to przestrzenny dosyć gruntownie: remont wymagał wyburzenia wszystkich ścian. Jako pamiątka po dawnych porządkach pozostał słup konstrukcyjny - zwornik na granicy kuchni, salonu i przedpokoju. Ściana oddzielająca wnętrze kuchenne zniknęła, łazienka zmieniła kształt na bardziej funkcjonalny, pojawiło się też półotwarte pomieszczenie gospodarcze, mieszczący piec gazowy, pralkę i podręczny składzik. Takie miejsca w niewielkim mieszkaniu są bezcenne - pozwalają do minimum ograniczyć zagracenie przestrzeni.
Projektantka nie poprzestała na tym; tradycyjne drzwi do sypialni i łazienki zastąpiła podwieszonymi do sufitu, szerokimi przesuwanymi panelami, które reżyserują otwarcia. Duże ruchome płaszczyzny w miejsce zwykłych rozwieranych skrzydeł sprawiły, że mieszkanie natychmiast złapało oddech.
Kolejny sprawdzony zabieg to lustra, które optycznie powiększają metraż. Powielają przestrzeń niewielkiego korytarza, powiększają też łazienkę, której jedną ścianę wyłożono lustrzaną taflą.
W kuchni podobną rolę spełnia dolny ciąg zabudowy - stalowy srebrzysty monolit o gładkiej, niezakłóconej uchwytami powierzchni. To pomysł Witka, który chciał mieć w kuchni "blachę" budzącą industrialne skojarzenia. Basia z kolei zrównoważyła chłodną kompozycję energetyczną żółtą barwą na frontach górnych szafek.
- Nie lubię żółtego - skwitował gospodarz, kiedy zapytała go o zdanie, po czym... schował upór do kieszeni. Jak się okazało, słusznie: cytrynowe szafki wniosły do wnętrza świeżość i pogodę. Kolory dodają aranżacji mieszkania wigoru, ale nie tylko. Porządkują też przestrzeń, przesuwają perspektywę, przenoszą środek ciężkości. Projektantka zagrała odważnym, umiejętnie skomponowanym kontrastem.
- Wbrew pozorom czerń nie zawsze zmniejsza wnętrze - zapewnia. Tu zestawienie czerni z bielą w przekornym negatywowym układzie buduje napięcie pomiędzy kameralną strefą wejścia a jasną otwartą przestrzenią dzienną.
Gra kolorów na ścianach znajduje odbicie w posadzce: stary parkiet, po wycyklinowaniu pomalowany na biało, tworzy od progu dwubarwny ciąg w zestawie z pasem pokrytego żywicą betonu, który dalej rozlewa się do kuchni.
Wykonana metodą chałupniczą żywiczna posadzka była wprawdzie wyjątkowo kosztowna - niezaimpregnowana szlichta wchłonęła hektolitry płynnej masy - ale efekt jest doskonały. Gładka powierzchnia niczym ciemne lustro wody odbija światło, ukazując malarską surowość podłoża, a gdzieniegdzie surrealistyczne bańki uwięzionego powietrza.
Perspektywę dwupasmowej podłogi zamyka fabryczny grzejnik - modelowa forma z loftowego arsenału. Zimną industrialną estetykę przełamują zgromadzone przez Witka meble: lekkie geometryczne klasyki designu, którym ekspozycyjnej doskonałości i powagi ujmuje kilka sprzętów bez metki, za to z charakterem - okrągły stół w stylu art déco czy stara maszyna do pisania w roli biurka. Przy niej nawet kategoryczna geometria słynnego krzesła One Konstantina Grcica nabiera niezobowiązującej lekkości. I taki jest ten loft: zgodny z zasadami, ale wolny od sztywnego gorsetu schematów.