Przedwojenna warszawska kamienica, zabytkowa, pięknie odnowiona, przyciąga wzrok. Okna z jednej strony wychodzą na ulicę, ale z drugiej na słynny zielony Żoliborz, czyli osłonięte starymi drzewami wille. Cisza, spokój...
Kiedy Dorota i Kuba trafili tu po raz pierwszy, dom był jeszcze przed remontem, mocno zniszczone mury nosiły ślady wojny. Tak więc nie efektowna fasada, ale lokalizacja była jego atutem. - Dla nas najistotniejszym - podkreśla Dorota. - Wychowałam się na Żoliborzu i nie chciałam się stąd wyprowadzać - tłumaczy. Obejrzeli wystawione na sprzedaż mieszkanie w kamienicy i po namyśle zdecydowali: kupujemy. - I wtedy się okazało, że mieszkanie dzień wcześniej zostało sprzedane. Ktoś nam je sprzątnął sprzed nosa! Szukamy więc dalej i trafiamy na kolejne ogłoszenie. Ten sam numer domu. Ta sama klatka. Wchodzimy po schodach i... stajemy jak wryci. Lokal, który przyszliśmy oglądać, jest dokładnie drzwi w drzwi z tym, który chcieliśmy kupić! Tym razem namyślania nie było. Po prostu uznaliśmy, że zdecydowało za nas przeznaczenie - śmieje się Dorota.
Trzeba przyznać, że przeznaczenie, choć łaskawe, wysiłku nowym właścicielom nie oszczędziło. Mieszkanie, które kupili, było w stanie opłakanym. - Zniszczona drewniana podłoga, odrapane ściany, rozeschnięte okna, poobdzierane z farby parapety, drzwi... A do tego długi wąski korytarz i kilka ciasnych klitek. Całość sprawiała wrażenie, jakby przez te bez mała sto lat nikt nigdy nic tu nie zmieniał - wspomina Dorota. - Zresztą chyba istotnie tak było. Mieszkanie w kamienicy od początku pozostawało w rękach jednej rodziny, więc od poprzedniego właściciela sporo się o nim dowiedzieliśmy. Na przykład tego, że bomba, która w czasie wojny uszkodziła budynek, nie wybuchła, tylko zatrzymała się akurat tu, gdzie teraz jest pokój naszego synka. I rzeczywiście, podczas remontu odkryliśmy w suficie ślad po naprawie wielkiej dziury.
Pamiątka z podróży. Odrestaurowane krzesła stały się jednocześnie oryginalną "ramą" do zdjęć z wyprawy do Indii. - Długo się zastanawialiśmy, jaki tu wstawić stół, żeby nie psuł widoku na te oparcia - mówi gospodyni. - Wybraliśmy szklany. Gdy się go rozłoży, jest ogromny. Siedziało przy nim już trzydzieści osób! No cóż, ma też wadę, trzeba go często czyścić. Ale coś za coś... | Wokół historii… Stare pianino także jest pamiątką, pozostało po poprzednich właścicielachą. - Podobno stało tu od początku istnienia tego domu! Dlatego zamiast go wyrzucać, dopasowaliśmy do niego regał na książki. Dziś zdewastowany instrument jest głuchy, ale gdy go wyremontujemy, jeszcze zagra... - planują po cichu. Całą historię mieszkania zna także ceramiczny piec. Wciąż można w nim palić. | Oryginalna gdańska szafa należała kiedyś do ojca pani domu. Dla cennego, acz niezbyt ustawnego mebla trzeba było znaleźć miejsce. - Ściana została wybudowana specjalnie "pod niego". Wiedzieliśmy, że ta szafa może stanąć tylko tutaj i do jej wymiaru trzeba było dopasować ściankę - opowiada gospodyni. Metalowa konstrukcja to estradowy stelaż pod oświetlenie. Ale reflektory dopiero na nim zawisną. |
Urządzenie mieszkania Dorota wzięła w swoje ręce. Jest projektantką wnętrz, ale nie tylko. Firma ArtFurni, którą prowadzi wspólnie z koleżanką, zajmuje się również redesignem starych mebli. Dla niektórych Dorota widziała miejsce u siebie. Zanim jednak stanęły tu efektowne wiekowe sprzęty, którym nadano nowoczesny sznyt i podarowano drugie życie, trzeba było przeprowadzić prawdziwą rewolucję.
Gruntowna przeróbka zaczęła się od wyburzenia ścian. Poleciały prawie wszystkie, bo - zgodnie z zamysłem - mieszkanie miało być maksymalnie otwarte: bez korytarza niegdyś stanowiącego przedpokój i dzielącego lokal na pół, salon połączony z kuchnią, duża sypialnia rodziców i gabinet w jednym, a obok pokoik dziecka.
- Na swoim miejscu pozostała tylko jedna ściana, nośna. Działowe stawialiśmy od nowa i niespodziewanie było z tym sporo kłopotu - opowiada gospodyni. - W tym domu ściany łączą się z sufitem łukowato, nie pod kątem prostym. Właśnie tu tkwił problem. Z trudem znaleźliśmy fachowca, który potrafi takie łuki wyprofilować. Nie chcieliśmy jednak z nich rezygnować, zależało nam, żeby zachować tutaj tyle starego, ile się tylko da.
Pozostały więc dwa z trzech kaflowych pieców, które stały tutaj od początku - trzeci zniknął tylko dlatego, że w niewielkim pokoju dziecięcym zabierał zbyt dużo miejsca. Gospodarze rozbierali go nie bez żalu... Także podłoga zapewne pamięta pierwszych mieszkańców. Sosnowe deski, choć nad ich odnowieniem stolarz biedził się miesiąc, leżą jak leżały.
- Nie wymienialiśmy nawet tych koło pieców, gdzieniegdzie przypalonych - mówi Dorota. - Takie ślady użytkowania dodają uroku autentyczności. Na przykład stare parapety, choć świeżo pomalowane, wciąż mają wgłębienia i nierówności, oczywiście pozostawione rozmyślnie. Okna wprawdzie wymieniliśmy, ale na identyczne w formie. Nawiasem mówiąc, i tak inne nie wchodziły w grę. Dom jest wpisany do rejestru zbytków i pewnych elementów zmieniać w nim nie wolno.
Drzwi wprawdzie na konserwatorskiej liście nie ma, ale i one pozostały niezmienione, choć właściwie są nie do poznania. Pieczołowicie odnowione powróciły do dawnej świetności. Wszystkie zostały wykorzystane. - Nawet te wąskie, za którymi niegdyś krył się schowek, zamontowaliśmy w przejściu z pokoju dziecięcego do naszej sypialni - wyjaśnia Dorota. - Są piękne, dziś rzadko się takie spotyka. Żadne inne nie mogłyby ich w tym wnętrzu zastąpić - zapewnia.
Całe mieszkanie pełne jest połączeń starego z nowym. Odsłonięta podniszczona cegła na głównej ścianie salonu, a na jej tle telewizor w drewnianej białej ramie. Wiekowe czarne pianino obudowane prostym białym regałem. Gdańska szafa, nad którą wisi aluminiowa konstrukcja z estradowym oświetleniem. Kredens art deco, pamiątka po babci, w komplecie z nowoczesną kuchenną zabudową. A do tego ukochane "dzieci" Doroty - stare krzesła i fotele w różnych stylach, z różnych epok, jedne znalezione na strychu, inne wytropione na targach staroci. Do niedawna właściwie nadawały się tylko na opał, dziś to prawdziwe perełki redesignu - wyglądają jak wymyślone od nowa.
- Bo tak rzeczywiście jest. W tej zabawie, która jest moim zawodem i pasją, chodzi nie tylko o to, żeby krzesło czy fotel naprawić i ładnie pomalować, ale też dodać mu tapicerkę, która odświeży jego styl, będzie zaskakiwać, sprawi, że mebel stanie się unikalny - mówi Dorota. - Tak jak unikalne są na przykład nasze ludwikowskie krzesła w salonie, zamiast pluszem obite gładką tkaniną ze zdjęciami z podróży po Indiach. Albo barokowy fotel w czarno-białe napisy czy przedwojenne krzesło do biurka z siedziskiem wyłożonym łowickim pasiakiem. Autentycznym! To sprzęty z historią, z duszą, ale i nowym błyskiem. I właśnie takie połączenie oboje z mężem lubimy najbardziej!