Mieszkanie w przedwojennej kamienicy zamieszkiwanej przez mnichów
Dwupiętrowa, przedwojenna kamienica na jednym z warszawskich osiedli przez lata była siedzibą zakonu. Gdy wystawiono ją na sprzedaż, spory budynek z dość niewielkim ogrodem przez ponad dwa lata nikogo nie zainteresował.
- Chyba dopiero ja dostrzegłam potencjał tej inwestycji - mówi Aleksandra. - Pomyślałam, że na parterze powstaną dwa mieszkania, które przeznaczę na wynajem, a na dwóch górnych piętrach powstanie duże, otwarte mieszkanie dla mnie i moich dwóch córek. Ogrom pracy, którą trzeba było jednak włożyć, na początku okazał się przytłaczający.
- Ponieważ wcześniej mieszkali tu mnisi, niemal cały budynek składał z maleńkich, ciemnych cel. A ja pragnęłam dużej, otwartej przestrzeni - opowiada pani domu.
Klimat starego Londynu w warszawskiej kamienicy
Z powodu zabytkowego charakteru okolicy niełatwo było zdobyć masę pozwoleń na burzenie ścian i wybicie nowych okien, a także poważne zmiany frontu budynku, Koszty rosły i rosły, samo usunięcie ogromnych ilości ścian kartonowo-gipsowych czy kiczowatych czerwonych marmurów zabierało czas i pieniądze. Aleksandra jednak mocno trzymała się swojej wizji, wiedząc, że dzięki uporowi osiągnie w końcu wymarzony efekt. Jej marzeniem było bowiem wniesienie klimatu starego Londynu do Warszawy.
- Moja mama była leśnikiem, więc niemal całą młodość spędziłam z nią w mazurskich lasach. Londyn był jednym z pierwszych zagranicznych miast, które miałam okazję zobaczyć. I zakochałam się w tamtejszym stylu natychmiast - wspomina właścicielka. Dziś Aleksandra bardzo cieszy się ze wszystkich zmian. - Choć przyznaję, że w pewnym momencie trwającego w sumie niemal trzy lata remontu musiałam pójść na kompromisy i znaleźć złoty środek między marzeniami, potrzebami mojej rodziny, a zmianami, na które dostałam pozwolenie - śmieje się pani domu.
Z zewnątrz - kamienica, w środku - namiot i huśtawki!
Dolny poziom zajmuje dziś ogromna, otwarta kuchnia ze wspaniałą wyspą, wokół której zawsze zbierają się ludzie. Stamtąd zaledwie krok do salonu z wygodnymi sofami i widokiem na starodrzew. Tu odbywają się często karciane rozgrywki lub rodzinne turnieje rummikuba. Szczególnego ciepła dodaje wnętrzu wolnostojący kominek, który w jesienno-zimowe wieczory wesoło trzaska płonącymi polanami. Pomiędzy kuchnią a głównym salonem zawisła huśtawka, bo… czemu nie!
- Kiedy usuwaliśmy kartonowo-gipsowe ścianki, odsłaniała nam się także pierwotna struktura domu, oryginalne tynki oraz solidna metalowa belka konstrukcyjna. Postanowiłam nie zasłaniać jej, ale wręcz przeciwnie - wyeksponować i pomalować na czarno, by tym mocniej wybijała się na tle wszechobecnej bieli ścian - opowiada Aleksandra. Obok salonu znalazła miejsce jadalnia, a w niej imponujący drewniany, kwadratowy stół, dzięki któremu każdy z gości czuje się przy nim równie ważny - podkreśla sama właścicielka.
- Kiedy robi się ciepło, otwieramy harmonijkowe drzwi na taras i urządzamy grill party. Dzięki temu, że podłogę jadalni i tarasu wyłożyłam tym samym kamieniem, człowiek sam już nie wie, czy jest w środku, czy na zewnątrz - śmieje się pani domu. Na tym poziomie zaprojektowano również gabinet oraz drugi salon ze specjalnym przeznaczeniem dla dziecięcych gości. - Dziewczynki często zapraszają swoich przyjaciół, a ja swoich. I gdy dorośli i dzieci wolą przebywać w swoim towarzystwie, każda grupa ma swój salon do dyspozycji.
Na drugim piętrze, na które prowadzą drewniane schody, znajduje się prywatna część apartamentu - cztery sypialnie i dwie łazienki. Tutaj światło zalewa każde pomieszczenie, wydobywając zachwycające detale, jak bujany fotel w holu, zdjęcia rodzinne czy plakaty.
Podobnie jak w całym domu, najważniejsza tu jest otwarta przestrzeń, możliwość swobodnego poruszania, na której tak bardzo od początku zależało właścicielce. A za oknami pysznią się korony starych drzew, które zmieniają się wraz z porami roku i zdają być wiecznie żywymi obrazami. Aleksandra traktuje swój dom z lekkim przymrużeniem oka. - Huśtawka w domu to nic, czasem rozbijamy nawet namiot na środku salonu i biwakujemy tak pod dachem. Dom przecież to nie muzeum, tylko miejsce, w którym spędzamy razem czas - twierdzi właścicielka.
Spełnienie marzeń z dzieciństwa
Dlatego kiedy dobierała meble i dodatki, pamiętała o tym, że w mieszkaniu będą dorastać dwie bardzo kreatywne i radosne dziewczynki. Aleksandra w ogóle sama urządziła wszystko. - Jako młoda dziewczyna pragnęłam zostać architektem wnętrz, ale moja mama twierdziła, że to niedobry zawód i jakoś odłożyłam na półkę to marzenie. Teraz, po latach, udało mi się je spełnić właśnie tutaj - opowiada pani domu. Wzięła więc nieco Londynu, trochę lasu, ciut ciepła oraz garść miłości i tak stworzyła swój wymarzony dom.