Ania i Bartek nigdy nie zapomną daty rozpoczęcia budowy. Na ładnej zalesionej działce pod Nadarzynem ekipa z koparką pojawiła się równo dwa dni po ich ślubie. - I od tej chwili przez półtora roku z okładem nie narzekałam na brak zajęć - wspomina Ania, duch sprawczy całego przedsięwzięcia. To jej bowiem zamarzył się własny dom, z dala od miejskiego zgiełku. Do swoich planów przekonała, wówczas jeszcze przyszłego, męża. - Bartek się ze mną zgadzał, ale pozostawił sprawę w moich rękach. Sama więc znalazłam odpowiednią działkę, sama wybrałam projekt, przerabiałam go z architektem, a potem sama negocjowałam warunki z ekipą budowlańców i nadzorowałam prace. A mąż? Owszem, był zadowolony z moich działań - śmieje się Ania. - Ja zresztą też, bo okazało się, że po prostu to lubię. Bartek włączył się do akcji dopiero pod koniec budowy, ale wtedy to już nie było takie proste. W składach budowlanych go nie znali, a nasi wykonawcy i tak za każdym razem dzwonili do mnie z pytaniami, czy potwierdzam jego decyzje!

Wykończenie i urządzenie domu Ania również wzięła na siebie. Ani przez chwilę nie myślała o skorzystaniu z pomocy architekta. - Chciałam to zrobić sama - mówi. - Bałam się, że trudno mi będzie zgadzać się z projektantem, nie chciałam, żeby mi coś sugerował. Miałam własną wizję. I szybko stało się jasne, że projektowanie wnętrz to mój konik. Teraz skończyłam nawet odpowiedni kurs, prowadzę bloga, decoratorium.pl

   
- Jadalnia to moje ulubione miejsce w domu - mówi Ania. - Bardzo lubię przyjmować gości, a do tego potrzebny jest duży stół. Firma, z której pochodzą meble, na zamówienie zrobiła dla nas dwa razy większy, niż miała w katalogu.   Kuchnia jest niewielka. Pierwotnie miała być otwarta na salon, teraz oddziela ją od niego ściana - to mocno ograniczyło jej rozmiary.

Ale na początku nie było łatwo. Trzeba było wszystko poznać od podstaw, poczynając od drobiazgów, choćby takich, jak wysokość, na której powinny być zamontowane baterie. Niemało czasu zajęło też samo rozpoznawanie rynku. - Nie wiedziałam, gdzie czego szukać, który producent co proponuje. Gdybym zatrudniła architekta, pewnie połowę kłopotów miałabym z głowy. Może też byłabym odważniejsza, na przykład z doborem kolorów? - zastanawia się Ania. - Ale za to naprawdę dużo się nauczyłam. Po drodze zresztą popełniając parę błędów - dodaje. - Nie trafiłam na przykład z zasłonami (tkaniny to moja pięta achillesowa), pierwsze mi się nie podobały i musiałam je zmienić. Kupiłam za małe szafki do sypialni, trzeba je było oddać i poszukać większych. Za mała też okazała się kanapa do salonu, więc ostatecznie stanęła w gabinecie… Wciąż zapominałam, że teraz urządzam dużo większą przestrzeń niż ta, do której byłam przyzwyczajona, mieszkając w bloku.

Za to z oświetleniem poszalałam! Każda okazja i pora roku wymaga innego światła, lamp powinno być dużo, ale ja przesadziłam i kupiłam ich tyle, że potem część sprzedawałam… Od chwili zakupu ziemi Ania wiedziała, jak ma wyglądać ich nowy dom. Zależało jej, żeby był dopasowany do otoczenia, wtapiał się w naturę. Działka jest zalesiona, dookoła pełno brzóz, dlatego wybrała dach grafitowy, żeby ładnie się komponował z białymi pniami. A że to wieś, więc i wnętrze miało być trochę sielskie. Zdecydowała się zatem na styl angielski, który uważa za kwintesencję przytulności. - Bardzo go lubię, choć brak mi angielskiej łatwości mieszania wzorów, choćby tych wszystkich kratek z kwiatkami - mówi. - Podobają mi się białe meble, które tak ładnie rozjaśniają wnętrze. Ale lubię też motywy skandynawskie, stąd nasza drewniana podłoga. Ten lity dąb to chyba najlepsza inwestycja w całym domu. Fantastycznie łatwy w utrzymaniu. Można na nim stepować w szpilkach, nie będzie śladu!

 
Pełna harmonia z tym, co na zewnątrz - takie było zamierzenie Ani.  - Uważam, że miejsce w którym mieszkamy, w pewien sposób narzuca styl wnętrza – mówi Ania.   - Tak było i w tym przypadku. Wokół naszego domu jest pełno drzew, zaglądają sarenki… Czy mogłam nie brać tego pod uwagę?

A co na to wszystko pan domu? Podążał za gustami żony i zgadzał się z jej pomysłami, jednak do czasu. Kiedy przyszła pora ostatecznych decyzji o urządzeniu salonu, zażyczył sobie specjalnego miejsca na sprzęt audio. Meloman, wielbiciel Bacha, posiadacz kilku tysięcy płyt MUSIAŁ mieć odpowiednie miejsce do ich słuchania. A odpowiednie nie oznaczało jedynie wysokiej klasy głośników i wygodnej kanapy. Chodziło o akustykę. Tę miała zapewnić ściana wyłożona kamiennym łupkiem. I choć Ania załamywała ręce, bo ani trochę jej się ten pomysł nie podobał, Bartek postawił na swoim: miejsce, gdzie miał być kominek, pokrywa kamień, znakomicie rozpraszający fale dźwiękowe. - No i w efekcie połowa salonu jest moja, a połowa mojego męża - żartuje Ania. - Mam jednak chytry plan: ponieważ wciąż przybywa nam książek i biblioteka w korytarzu niedługo się przepełni, trzeba będzie zrobić drugą w salonie. A wtedy może uda się ją ulokować na kamiennej ścianie?

Ania i Bartek mieszkają w swoim podwarszawskim domu od lutego. Dziesięć miesięcy to dość, by móc ocenić, czy decyzja o opuszczeniu miasta była trafna, co zrobiono idealnie, a co chciałoby się poprawić. - Oboje lubimy tutejszy spokój, a Bartek jest wręcz zachwycony zmianą trybu życia. Dojazdy do pracy? Są długie, to prawda, ale i mieszkając w centrum traci się na nie dużo czasu. Za to do kina chodzimy nawet częściej niż wtedy, gdy mieliśmy je pod nosem. Trudno byłoby teraz przenieść się do miasta. A co bym zmieniła w samym domu? - zastanawia się Ania. - Pewnie odważniej pobawiłabym się kolorem, wprowadziłabym do salonu trochę bakłażana. Może znalazłoby się miejsce na kominek? No i - śmieje się - nie udało mi się polubić tej nieszczęsnej kamiennej ściany... Jednak zanim zacznę coś zmieniać, próbuję odnaleźć w sobie duszę ogrodnika. Na razie bez powodzenia. Ale pocieszam się, że mamy dużo ładnych drzew, a wersalskie ogrody i tak by tu nie pasowały.